Ktoś krzyknął do telefonu:
— Syzow, co tam jutro masz w rubryce „Rodzina i życie”?… Sam jeszcze nie wiesz?… A ja wiem…
Żeby tak można dostarczać jutrzejsze rękopisy… marzył ktoś głośno.
— Każą pracować na pojutrze!
— O dwunastej czterdzieści pod Kurakiem spada meteoryt!
— Zadzwoń do astronomów, nagroda murowana…
— Widzisz — powiedział Sobowtór do Maja — publiczność tu taka jak ten staruszek z repertuaru Jury Briggego. Nawiasem mówiąc, koledzy mogliby się już zjawić.
Drzwi rzeczywiście się otwarły, weszli Greczysznikow i Brigge. Zatrzymali się szukając wzrokiem Rubcowów. Brigge sięgnął po okulary, Greczysznikow zobaczył sobowtórów i rozło żył ręce. Obaj Majowie zbliżyli się do nich i zastygli w staroegipskiej pozie: na wpół obróceni ku sobie, z podniesionymi powitalnie dłońmi.
— Sprawdzajcie., niedowiarki — rzekł uroczyście Sobowtór.
— Dotykajcie i sprawdzajcie — dodał Maj.
Sasza podszedł do sobowtórów, dotknął ich ramion, spojrzał im w twarze, oni zaś dostrzegli w jego oczach, w nieco do góry uniesionych kącikach ust wciąż to samo zaskoczenie.
— Który z was jest który? — spytał Sasza.
— Ja jestem jutrzejszy — butnie odrzekł Sobowtór. Brigge tymczasem rzeczowo szperał po kieszeniach sobowtórów, przygadując:
— Konfiskuje się dokumenty: przepustkę… bilet tramwajowy… zapałki…
Na parapecie okiennym wyrosły dwie kupki jednakowych przedmiotów. Jura i Sasza sortowali je, porównywali. Poprosili fotoreportera, by zrobił zdj ęcia dwóch jednakowych leżących obok siebie kluczy, dwóch dowodów osobistych, dwu jednakowo naderwanych paczek papierosów „Prima”… Wokół zgromadzili się zaciekawieni dziennikarze.
Naczelny zdążywszy już przejrzeć ostatnią gazetę zbliżył się do grupy. Lita odkomenderowała do niego „przedstawicieli Instytutu Przestrzeni”. Naczelny z zadowoleniem uścisnął ręce nowym gościom i jakby wybierając według wzrostu, zwrócił się do Saszy z pytaniem:
— Kontroli, jak widzę, nie zaniedbano? A cóż na to nauka?
— Jak to powiedzieć? Bardzo byśmy chcieli zrobić analizy krwi, potu i innych wydzielin, dokonać wszystkich pomiarów antropologicznych, pobrać odciski palców sobowtórów, za pomocą rentgena i ultradźwięków stwierdzić identyczność narządów wewnętrznych i szkieletów…
— A nie mówiłem? — szepnął Maj do Lity. — I to twój kuzyn, nasz najlepszy przyjaciel!…
— Ale zgodnie z badaniami wstępnymi sobowtóry są najwidoczniej prawdziwe — zakończył Sasza.
— W każdym razie według cech zewnętrznych — dodał Brigge.
— T-tak — przeciągnął naczelny i zwrócił się do sobowtórów. — Proszę mi powiedzieć, dlaczego wśród jutrzejszych gazet brak naszej?
— Czy mało jeszcze tamtych? — uśmiechnął się Sobowtór.
— Ale w tamtych nie ma nic o tym interesuj ącym wydarzeniu.
— Po prostu nie zdążyli, ale i nie wiedzieli.
— A my?
— Zdążyliście. Ściśle mówiąc, zdążycie.
— Nie widzę tego.
— Jeszcze zobaczycie. Nie ma tu waszej jutrzejszej gazety, bo ją skradziono.
— Właśnie ją!
— Niestety, właśnie ją. W eksperyment ten i w ogóle we wsteczne strumienie czasu nie wierzył mój promotor, profesor Barkłaj. Musiałem przygotować doświadczenie w tajemnicy przed nim i przed całym zakładem…
— Znakomicie! — stwierdził energicznie naczelny. Rutyniarz na stanowisku naukowym!
— Jak kto uważa. A jeden z jego fagasów ukradł mi waszą gazetę. Sam ją zresztą przyniesie. Właśnie tu.
— A więc jeszcze dziś go zobaczę?
— Bardzo szybko, już idzie… Nieźle byłoby go sfotografować w drzwiach.
— To całkiem proste. Ej, panie Marku! — naczelny przywołał dyżurnego redaktora i wydał polecenie fotografowania wszystkich wchodzących. Podniósłszy głowę objął przenikliwym spojrzeniem sobowtórów, Greczysznikowa, Briggego, a potem po ojcowsku objął wpół Litę i zadecydował:
— Natychmiast proszę szykować materiał: siedemdziesiąt wierszy plus trzy zdj ęcia.
— Pięknie — odrzekła Lita delikatnie się wyswobadzając. — Przygotuję go w redakcji z bohaterami dnia. Tu za duży hałas…
— Idź z Litą ty — rzekł Sobowtór do Maja.
Nie zdążyli odejść, kiedy do gabinetu nieśmiało wszedł Klimow. Jego lisia fizjonomia drgnęła: oślepiły go błyskające flesze. Skurczył się i zrobił krok w stronę naczelnego, ale zatrzymał się ujrzawszy tam Rubcowa, Jossa, dwóch pracowników Instytutu Przestrzeni. Nagle drugi Rubcow razem z tą samą dziewczyną, której zdjęcie widniało w owej sprzecznej z naturą gazecie, odwrócił się i ruszył wprost na niego…
— Oto on! — obwieścił wszem wobec Sobowtór. — Oto złodziej dziennika „Życie”! On właśnie ukradł z mojego gabinetu jutrzejszy jego numer! Czyż nie tak, Klimow?
Klimow stał z głową schowaną w ramiona.
Dlaczego pan milczy, Klimow? Przecież celowo zostawiłem gazetę tam, gdzie pan ją znalazł. Specjalnie po to, żeby pan ją ukradł, przyszedł tu i publicznie ukazał swoją podłość…
Klimow odwrócił się niezgrabnie, zaczepił czubkiem buta o dywan, potknął się i runął na podłogę wypuszczając z rąk portfel. Potem zerwał się zapominając o portfelu i uciekł chwyciwszy się za głowę.
PROFESOR SIĘ ZASTANAWIA
Kiedy Klimow odszedł, Barkłaj chciał właśnie usiąść obok swej młodej małżonki, która w salonie oglądała telewizję, ale zadzwonił telefon. Stary przyjaciel profesora od wędki, działacz społeczny i wysoko postawiony pracownik ministerstwa zawiadamiał poufnie, że dopiero co zapadła uchwała o walce z rutyną w działalności naukowej.
— Są sygnały — mówił — że ty, Fiodorze, z kimś tam niewłaściwie postępujesz. Uważaj więc…
— Nie mam żadnych powodów do niepokoju.
— Chciałem tylko uprzedzić… A środki zastosuje się, jak przypuszczam, ostre i bezzwłoczne.
Odłożywszy słuchawkę Barkłaj wykonał kilka ćwiczeń gimnastycznych, potem opadł na fotel, nachmurzył się i zawołał do żony:
Kwiatuszku!
— Oj, Fiediku — odezwała się żona z salonu — jakiż utalentowany artysta…
— Kwiatuszku! — głos profesora zabrzmiał srożej.
— Ojoj! — żona z trudem oderwała się od ekranu.
— Wiesz co, podaj mi tę żółtą teczkę, pierwszą od lewej na górnej półce.
Żona profesora wskoczyła na krzesło, wydostała teczkę i ruchem rozkapryszonej kobiety,podała ją mężowi. Na teczce widniał napis: „M. Rubcow. Fale istnienia. Teoria i zasady eksperymentu”.
Przez pięć minut profesor wertował rękopis. Znudziły go kolumny liczb i wcale nie miał ochoty wnikać w ich sens. Siedział i na pół drzemał.
Rozmyślał nad szaleństwem idei Rubcowa. Nad tym, że stanowi ona rewizj ę prawa przyczynowości, że sprzeczna jest z drugą zasadą termodynamiki… Podważa wiekowe konstatacje. Barkłaj się zastanawiał… Przyszło mu na myśl, że z tysiąca różnych przyczyn nie może być dwóch Rubcowów. Choćby dlatego na przykład, że istnieje prawo zachowania materii, choćby dlatego, że… jeżeli jest już dwóch Rubcowów, to powinien być i trzeci. Trzeci! Inaczej bowiem ten niemożliwy drugi nie mógłby się pojawić!… Nie miałby się skąd wziąć!…
— Sprawdzić! — rzekł głośno Barkłaj. — Sprawdzić tę bezsensowną rewizję nauki!
W momencie kiedy olśniła go ta myśl, znowu odezwał się dzwonek telefonu.
— Ałbumbruk! — darł się do telefonu jakiś znajomy głos męski — popirbiprot… — i zaraz potem zirytowany głos kobiecy: