— Najmocniej przepraszam, ale cały czas za wszelką cenę chce rozmawiać z panem dopiero co przyjęty chory.
— Jaki chory?
— Chory psychicznie. Tu klinika psychiatryczna.
— Jak nazwisko tego pacjenta?
— Nazwisko?… Zaraz sprawdzę… W dowodzie: Klimow.
— Dziękuję — powiedział profesor.
DYWERSJA
Ze zdecydowaną i surową miną Barkłaj włożył płaszcz i pewnym krokiem wyszedł z mieszkania.
Nie było jeszcze późno — około dziewiątej. Na ulicy roiło się od przechodniów. Nad dachem wysokiego gmachu biegły ozdobne litery reklamy:,Podróżujcie Aerofłotem. Czas to pieniądz…”
— Czas trzeba szanować! — szepnął Barkłaj i podążył ku postojowi taksówek.
Wartownik dyżuruj ący w portierni instytutu długo nie otwierał. Kiedy wreszcie jego zaspana fizjonomia ukazała się w okienku, profesor rzekł gniewnie:
— Skandalicznie traktuje pan swoje obowiązki.
Zdjął z tablicy wszystkie klucze swego zakładu. Bez pośpiechu wszedł po schodach i minąwszy pracownię znalazł się w gabineciku Rubcowa.
W ciszy ledwie dosłyszalnie brzmiał bulgoczący świst. Na pulpicie aparatury kondensacyjnej jaśniały żarówki wskaźnikowe.
Barkłaj raz jeszcze uświadomił sobie przebieg wnioskowania: przypuśćmy, że wbrew prawdopodobieństwu i wiarygodności naukowej istnieje dwóch Rubcowów; jeden z nich przeżywa kolejny, dzisiejszy dzień swego życia, drugi powrócił z dnia jutrzejszego i prze żywa dzisiejszy powtórnie; ponieważ jednak chwila bieżąca znajduje się między dniem dzisiejszym, kiedy pojawił się drugi Rubcow, a jutrem, kiedy pierwszy wejdzie do komory, powinien teraz istnieć jeszcze trzeci Rubcow — ten, który siedzi w komorze i przenosi się w czasie wstecz, z dnia jutrzejszego w dzisiejszy…
Profesor był przekonany, że tam, w komorze, nikogo rzecz jasna — nie będzie. Żadnego trzeciego Rubcowa! Ale uważał, że przekonać się o tym to znaczy bezspornymi faktami obalić brednię absurdalnego ruchu przeciw biegowi czasu. Trzeba zajrzeć do komory, stwierdzić, że jest pusta, a wtedy porządek zastanie przywrócony: poranne zdarzenie zamieni się w halucynację; jutrzejsza gazeta zgodnie z rzeczywistością stanie się falsyfikatem, jest bowiem antynaukowa. W prawdziwej gazecie oczywiście żadne takie wiadomości się nie ukażą, gdyż nie będzie ich skąd wziąć. Tak dojrzała ostatecznie decyzja: najpierw wyłączyć aparaturę, potem — otworzyć i obejrzeć komorę.
Barkłaj podszedł do wyłącznika ogólnego zasilania energetycznego, położył dłoń na ebonitowej rękojeści. I w tym momencie poczuł mdłości…
Zgasił światło w gabinecie, ogromnie niezadowolony z powodu tej nieoczekiwanej tchórzowskiej asekuracji.
— Kapitulujesz, profesorze — robił sobie wyrzuty Barkłaj — kapitulujesz. Kapitulujesz w walce przeciw szarlataństwu! — krzyczał już na głos. — Nie poddawać się! Nie poddawać pozycji!… — Zdecydowanie opuścił ramię wyłącznika.
Nic się nie zmieniło. Ustał jedynie bulgoczący świst. Klika sekund trwała cisza. Aż dzwoniło w uszach. Profesor zaczął zwalniać nakrętki z zacisków komory. I nagle usłyszał jakieś przygłuszone, miękkie uderzenia. Bum… bum… Barkłaja przeszedł dreszcz. Odgłosy dochodziły z komory. Bum… bum… Głośniej, coraz głośniej… Profesor dygotał, ale uparcie pokonywał chęć wycofania się z gabinetu. powoli, z zaciśniętymi zębami, przy akompaniamencie uderzeń kontynuował zwalnianie nakrętek zacisków zewnętrznych. Odkręciwszy wszystkie, zapalił drżącymi rękami zapałkę, uchylił drzwi komory i oświetlił jej wnętrze. Czerwonawym odblaskiem lśniły ściany. U dołu w rogu mały filtr powietrzny. I nic więcej. Komora była całkiem pusta. Ucichły też uderzenia.
Barkłaj odetchnął pełną piersią. Drgnęła mu powieka. — Amen — wyszeptał. — Koniec.
Usiadł, aby odpocząć po tych przeżyciach.
WIDZIADŁA
Barkłaj mógł teraz wyciągnąć wnioski z tego, co zaszło. Tak, to najważniejsze, czego się spodziewał, znalazło potwierdzenie: komora była pusta. A więc sobowtóry, odwrócony czas i wszystko inne to bajki, fikcja. Nieźle… Ale profesor daleki był od triumfu. Męczyło go pytanie, co spowodowało owe uderzenia.
Bębnił palcami po stole. Zagadka była przykra i niepokoj ąca. Halucynacja? Autosugestia wywołana strachem? Skłaniając się ku temu trywialnemu wyjaśnieniu Barkłaj nie był jednak z tego zadowolony. Zbyt wyraźne, zbyt charakterystyczne były te uderzenia.
Niespodziewanie pstryknął wyłączniki w pokoju zapaliło się światło. Zapaliło się samo! Oślepiony Barkłaj dopiero po chwili dojrzał coś potwornego — mglistą, na wpół przezroczystą postać ludzką, która powoli przesuwała się od wyłącznika oświetleniowego w stronę wyłącznika zasilania ogólnego. Oszołomiony rzekł głośno, choć z lekka przerywanym głosem:
— Zwiduje mi się! To autosugestia!
Doleciał go cichy, zdławiony szept:
— Nawłab.
— Co? — krzyknął Barkłaj.
Postać nie odpowiedziała. Drobnymi szarpnięciami, tyłem, grzęznąc nogami w podłodze, skierowała się ku wyłącznikowi zasilania i podniosła go z widocznym wysiłkiem. W rozgorączkowanym mózgu profesora kotłowało się jedno jedyne uporczywe pragnienie: uwolnić się od mamidła, za wszelką cenę pozbyć się tego wrażenia wzrokowego.
— Nieee! — wrzasnął, rzucił się na postać i wpadł w galaretowaty miąższ. — To niemożliwe! Nagle z komory wylazła jeszcze jedna półprzezroczysta postać. Rozległ się zdławiony okrzyk:
— Dag!
Ktoś delikatnym chwytem objął nogi Barkłaja. Profesor runął na ziemię. I w tej chwili poznał obie te postaci, właśnie postaci, a nie twarze: to byli Rubcowawie, na wpół przezroczyści, na wpół odczuwalni, na wpół widoczni. Dwaj!
Leżący na podłodze Barkłaj ocknął się pod wpływem silnego bólu w górnej części brzucha. Drzwi komory były zamknięte, zewnętrzne nakrętki dociągnięte. A wprost na niego szedł zanurzaj ąc nogi w podłogę jak w błoto półprzezroczysty Rubcow. Jego oczy były niemal niewidoczne, mętnie przeświecały kości czaszki, tkanina odzieży przypominała ciekłe szkło. Barkłaj instynktownie przycisnął dłonie do twarzy. Nie widział, jak półprzezroczysty nachylił się nad nim, poczuł tylko na swoim czole dotknięcie efemerycznych, przepływaj ących jak woda palców. Mocno wczepił się śmiertelnym chwytem we własną twarz. Miał zmrużone oczy, zaciśnięte i dłonie, i zęby. Po co? W owych pełnych grozy chwilach nie zdołałby odpowiedzieć na to pytanie.
— Ot otk — powiedział szklisty. — Kto to?
Uczyniwszy niewiarygodny wysiłek Barkłaj zdołał się obrócić, uwolnił się z miękkiego, przejmującego uścisku. Gwałtownymi szarpnięciami doczołgał się do drzwi, zerwał się, zręcznie wyłączył światło i pobiegł ciemnym korytarzem. Nikt go nie ścigał.
Przy portierni zatrzymał się, by odpocząć. Przeszedł abok wartownika sztucznie zachowując spokój. Po wyjściu na ulicę omal nie zderzył się ze swoim współpracownikiem Jossem, który wyskoczywszy z taksówki śpiesznie zdążał do portierni instytutu. Barkłaj skrył się w cieniu kiosku gazetowego. Joss go nie zauważył.
Powróciwszy do domu profesor zastał małżonkę przy hulahoop. Wij ąc się jak indyjska tancerka obracała dokoła smukłej kibici wielką czerwoną obręcz.
— Zostaw to! — burknął Barkłaj.
— Fiedia — zagruchała żona — przed chwilą ktoś dzwonił.
— Kto?
— Taki sympatyczny głos męski. Ze studium telewizyjnego. Bardzo przepraszał i powiedział, że zadzwoni później. — Cholera! — ryknął profesor. — Skończ z tym kręceniem!… — Złapał obręcz i cisnął w kąt.