Выбрать главу

Wsiadł do samochodu i pomału ruszył. Chłopak także powolutku poszedł przed siebie.

Maj odczekał minutę i poczuł, że nie może się tak pokornie podporządkować. Podobnie jak wczoraj rano, owładnęło nim nagle rozpaczliwe pragnienie wypróbowania owej nieubłaganie przesądzonej kolejności zdarzeń, zrobienie czegoś niedorzecznego…

Obejrzał się… Smyrgnął w bramę. Drzwi z klatki schodowej prowadziły na podwórze. Na podwórku było pusto i cicho w porównaniu z hałaśliwą ulicą. Rosło tam kilka drzew. Maj rzucił się ku drzewu stojącemu w głębi podwórza, przy samym ogrodzeniu. Schował się za pień i obejrzał się. Nikogo. Podskoczywszy chwycił za gruby konar i dostał się na wysokie ogrodzenie. Po tamtej stronie wiodła wąziutka uliczka. Zeskoczył na nią i usłyszał dolatujące z podwórza głośne szczekanie psa. „Tropiciela puścili, bydlaki” — przemknęła przez głowę myśl. Pobiegł uliczką w prawo, a za nim niosło się to obmierzłe ujadanie. Za rogiem stał „Moskwicz”, drzwi były półotwarte, kierowca był niedaleko, pił wodę sodową z automatu, Maj jak małpa wskoczył do samochodu, zwolnił hamulce i dał gazu. Ruszył ostro. „Stój!” — wrzasnął na całe gardło kierowca — „stój!” I znowu słychać było psie ujadanie. „Naprzód, prędzej” przynaglał się Maj. Tuż przed nim widniał samochodowy zegar. Wskazywał dwanaście po dziesiątej.

Maj na pełnym gazie kluczył po uliczkach i przejazdach. Korciło go zupełnie jak chłopca, by przechytrzyć straż przyboczną i zjawić się w instytucie bez eskorty, samemu. Poniesiony łobuzerską fantazją ścinał zakręty po chodnikach, zuchwale pędził na przełaj przy czerwonych światłach. Jeszcze dwa zakręty, przecięcie wbrew przepisom szerokiej ulicy — i znalazł się u celu. Zatrzymał „Moskwicza”, wyskoczył z niego i… zobaczył przed sobą tę samą „Wołgę”, od której chciał się uwolnić. Widocznie przybyła tu wcześniej. A koło „Wołgi” stał Sobowtór w białym kitlu roboczym. Obok zaś dziennikarz, który zobaczywszy Maja pomachał do niego podniesioną ręką. Gest ten miał wyrażać przyjazną pobłażliwość i wielkoduszne wybaczenie.

Maj nie miał ochoty na niego patrzeć. Poszedł wprost do bramy.

Zamiast zwykłego wartownika w portierni byli dwaj żołnierze z automatami. Wypiąwszy piersi pełnili wartę na baczność i wpatrywali się w Maja, który dopiero wtedy otrzeźwiał. Potulnie opuścił ręce.

Spojrzał na zegarek. Do rozpoczęcia doświadczenia pozostało jedenaście minut. Wydało mu się, że jeszcze wszystkiego nie zrobiono, że zapomniano o czymś ważnym. Zawrócił i wyszedł na ulicę. Tam zderzył się nos w nos z naczelnym redaktorem „Życia”.

— Dzień dobry, panie Rubcow! Bardzo się cieszę, że pana widzę… — z odrobiną niepokoju, lecz zarazem z pełną szacunku uprzejmością naczelny uścisnął ociężałą dłoń Maja. Opodal stała Lita z fotoreporterem.

Maj nie patrząc na nich kiwnął głową, przyglądał się ukradzionemu przez siebie „Moskwiczowi”, przy którym krzątało się dwóch pracowników służby ruchu.

— Niczegoś nie zapomniał? — krzyknął do Maja Sobowtór.

„Ba! — przypomniał sobie Maj. — Trzeba przecież nakupić dzisiejszych gazet”. Pobiegł do kiosku.

— Czekaj! — Sobowtór zwrócił się do Lity: — Kup, proszę cię, gazety tam.. — I znowu do Maja: — A ty chodź tu.

Maj czuł do siebie odrazę: był niewolnikiem, własnością Sobowtóra, własnością rumianego, uśmiechającego się dziennikarza, i czasu, który biegł ku nieuniknionemu startowi w przeszłość.

— Nie poddawaj się przygnębieniu — cicho rzekł Sobowtór do Maja, a dziennikarz dyskretnie się oddalił.

— Pozwolili królikowi pohasać — ze złością powiedział Maj. — Właściciele.

— No, uspokój się, tak nie trzeba. Sam chciałeś zakosztować wolności.

— Po mojej ucieczce ten typ domyślił się, by zadzwonić do ciebie?

— Właśnie. Rozum zatriumfował.

Poszli do portierni. Minęli wyprężonych żołnierzy, którzy przepuścili ich bez przeszkód.

— A gdzież wartownik? — spytał Maj.

— Wezwany na przesłuchanie — odpowiedział Sobowtór. — I,zdaje się, udzielił tam takich informacji, że nad jednym z naszych wspólnych znajomych zawisła groźba grubych nieprzyjemności.

— Co tam pleciesz?

— Nic. Milczę. Nawiasem mówiąc, Klimow trafił do czubków.

Podbiegła Lita i złożyła plik gazet w ręce Maja, który machinalnie poupychał je po kieszeniach. Lita nieśmiało wzięła obydwu Majów pod ręce i powiedziała:

— Wiecie co, chłopcy. Przez całą noc rozmyślałam nad pewną kwestią. Można zapytać?

— Ależ oczywiście — odrzekł Sobowtór.

— A co będzie, jeśli Maj nie wejdzie do komory? Co wtedy będzie?

— To niemożliwe — wykrzyknęli razem obaj Majowie. — Dlaczego? Przecież możesz odmówić, prawda, Maj? I będzie was dwóch.

— Nie będzie. Wówczas wszystko na świecie powróciłoby do dnia wczorajszego. Cały świat. Jak ty nic nie rozumiesz! A to jest niemożliwe, ponieważ cały świat nie zmieści się w naszej komorze.

— Nie rozumiem!

— Jeśli przewidziano zaćmienie Słońca, to ono musi nastąpić. Jasne?

— Nie, nie! — Lita poczerwieniała i powiedziała bez sensu: — Przecież można przed zaćmieniem, no… rozstrzelać Księżyc z jakiejś armaty…

— Spróbuj, rozstrzelaj… — ponuro uśmiechnął się Maj.

START

Instytut Badania Próżni huczał jak zaniepokojony ul. Nikt nie pracował. Wszyscy stłoczyli się na korytarzach, którymi Rubcowowie szli do swojej pracowni. Majowie poruszali się między ścianami zdumionych, nie milknących, serdecznie ich witających ludzi, którzy szukali okazji, by uścisnąć im dłonie, poklepać po ramieniu, po prostu dotknąć niezwykłych sobowtórów. Prasa zrobiła swoje. Zamiast wątpić i dyskutować, entuzjazmowano się i zachwycano tym, w co wczoraj nikt by nie uwierzył.

Pracownia przypominała teatr. Chłopak ze straży nie wpuszczał tam nikogo oprócz najbliższych współpracowników i osób, które specjalnie zaprosił Sobowtór, Barkłaj i dziennikarz. Przed stołami laboratoryjnymi ustawiono dwanaście foteli różnego kalibru, a na nich rozsiedli się kierownicy poszczególnych oddziałów i pracowni, goście z Instytutu Przestrzeni zgrupowani wokół Greczysznikowa i Briggego. W pierwszym rzędzie siedział profesor Lutykow. Uśmiechał się do swojej sąsiadki, młodej aspirantki, i coś do niej mówił o odwróceniu czasu. Ta chciwie słuchała poruszając długimi rzęsami. Wśród obecnych były w ogóle interesuj ące kobiety — owa aspirantka, małżonka profesora Barkłaja, Lita. W ich pobliżu usadowił się naczelny redaktor „Życia”.

Trwało zamieszanie związane z ostatnimi przygotowaniami. Filmowcy wypróbowywali reflektory skierowane na gabinecik Rubcowa, przyszłą scenę znakomitego spektaklu, i ustawiali swoje kamery. Reporterzy prasowi i radiowi, którym do zako ńczenia startu kategorycznie zakazano niepokoić Majów, osaczyli Greczysznikowa, Jossa, a nawet chłopaka ze straży.

Brigge gestykulował, żuł dwie zapałki na raz i wyjaśniał jakiemuś młodemu reporterowi, że czas „wiruje jak baletnica”. Reporter robił minę, jakby rozumiał, i coś tam pisał w swoim notatniku. Greczysznikow sumiennie wykładał korespondentce „Pokolenia” zasadę kwantowania prawdopodobieństwa. Joss ruchami rąk pokazywał, jak trudno wpakować do komory półprzezroczystego człowieka.

Kiedy do startu pozostało pięć minut, otworzyły się oba skrzydła drzwi do gabineciku Rubcowa. Tam przed kamerą stali Majowie. Obaj byli w jednakowych kitlach roboczych bez środkowych guzików. Ich miny i pozy były identyczne. Towarzyszył im profesor Barkłaj, na którego twarzy malowała się powaga i zrozumienie doniosłości chwili. Był tam także zdenerwowany, blady lekarz instytutu. Dopiero co musiał dać za wygraną w sporze z Sobowtórem, który zdołał go przekonać o tym, że mające się odbyć doświadczenie jest dla człowieka bezpieczne.