Выбрать главу

— Sądząc z tego, jak na ciebie patrzyła, to mało prawdopodobne.

— Uważasz więc, że kłamię?

— Tak po prostu zapytałam, bez żadnej intencji, ale jeśli cię dotknęłam, to bardzo przepraszam…

— Mam już naprawdę dość tych insynuacji. Może wolałabyś ten kawałek przejść na piechotę; jesteśmy prawie na miejscu.

— Przykro mi, że ci sprawiłam kłopot. Szkoda, tutaj jest bardzo wąsko, będzie ci trudno zawrócić — powiedziała wysiadając. — Żegnam, panie Lattery.

Wjeżdżając częściowo w jedną z bram jakoś sobie poradziłem, ale kiedy wróciłem, dziewczyny już nie było. Marjorie rozbudziła moje zainteresowanie; wyraźnie wracałem z nadzieją, że j ą zobaczę. Poza tym, mimo że w dalszym ciągu nie miałem pojęcia, kto to może być, odczuwałem dla niej coś w rodzaju wdzięczności. Znacie może takie uczucie lekkości, kiedy ktoś was nagle uwolni od ciężaru, z którego istnienia może nawet nie zdawaliście sobie sprawy.

Nasze trzecie spotkanie odbyło się już w zupełnie innych okolicznościach. Mój dom znajduje się w Devonshire w małej dolince, która jest, czy może raczej kiedyś była, zalesiona. Położony niżej nieco i przy końcu drogi, jest w pewnym sensie odizolowany od pozostałych czterech czy pięciu domostw. Po obu jego stronach wznoszą się stromo porośnięte wrzosem pagórki, a wzdłuż brzegów strumienia ciągną się wąskie skrawki łąki. Z lasu pozostały jedynie rozsiane wśród wrzosowisk niewielkie wysepki drzew.

I właśnie w pobliżu jednej z nich, pewnego popołudnia, kiedy oglądałem swoje uprawy i doszedłem do wniosku, że stanowczo fasola powinna już wzejść, usłyszałem trzask gałązek pod czyimiś stopami. Rzuciłem tylko okiem i wiedziałem, kto to: zdradziły ją jasnoblond włosy. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, tak jak wtedy.

— Dzień dobry — powiedziałem wreszcie.

Nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się we mnie w dalszym ciągu i dopiero po chwili spytała:

— Czy nie widać tam nikogo?

Spojrzałem na drogę, jak mogłem najdalej, a następnie na przeciwległy pagórek.

— Nie widzę nikogo.

Rozsunęła krzewy i wyszła bardzo ostrożnie, rozglądając się na boki. Była ubrana dokładnie tak, jak za pierwszym razem — tyle że miała włosy trochę potargane przez gałęzie. W zestawieniu ziemią, na której stała, jej pantofle wyglądały jeszcze bardziej nie na miejscu. Trochę ośmielona, podeszła parę kroków w moj ą stronę.

— Ja… — zaczęła.

W tej chwili gdzieś ponad nami rozległo się wołanie i w odpowiedzi drugi męski głos. Dziewczyna zamarła na chwilę, wyraźnie przerażona.

— Idą! Niech pan mnie gdzieś ukryje, tylko szybko, koniecznie! — powiedziała.

— Zaraz… — zacząłem niezdecydowanie.

— Ale szybko, szybko, bardzo pana proszę. Oni już są tuż — powiedziała niecierpliwie. I rzeczywiście wyglądała na przerażoną.

— Niech pani wejdzie do środka — zaprosiłem j ą i wprowadziłem do domu. Weszła za mną spiesznie i zaryglowała drzwi.

— Niech pan ich tu nie wpuszcza, niech pan ich nie wpuszcza — błagała.

— Ale o co właściwie chodzi? Kto to są ci „oni”? — zapytałem.

Nie odpowiedziała. Jej oczy, błądzące po pokoju, zatrzymały się na telefonie.

— Niech pan zadzwoni na policję, ale szybko. — Zawahała się. — A może wy nie macie żadnej policji?

— Oczywiście, że mamy, ale…

— No to niech pan dzwoni, ale już.

— Ależ, proszę spojrzeć… — zacząłem. Złożyła błagalnie ręce.

— Pan musi zadzwonić, i to zaraz. Koniecznie. Była zaniepokojona nie na żarty.

— No już dobrze, zadzwonię. Ale pani im wszystko wyjaśni — powiedziałem podnosząc słuchawkę.

Byłem przyzwyczajony do opieszałego działania telefonów na prowincji, więc czekałem cierpliwie, czego nie mogę powiedzieć o niej. Stała, nerwowo wyłamując sobie palce. Wreszcie dostałem połączenie.

— Halo, czy to posterunek policji w Plyton?

— Słucham, Plyton — zdążył odpowiedzieć mi głos w słuchawce, kiedy na żwirowanej ścieżce przed domem dały się słyszeć kroki, a zaraz po nich stukanie do drzwi. Oddałem dziewczynie słuchawkę, a sam poszedłem otworzyć.

— Niech pan ich nie wpuszcza; — rzuciła mi jeszcze i zajęła się rozmową.

Nie wiedziałem, co robić. Znów rozległo się dość natarczywe stukanie. Głupio w tej sytuacji stać i nie otwierać, nie mówiąc już o tym, że znaleźć się nagle z nieznaną dziewczyną we własnym domu, zamknąć się z nią i nie wpuszczać nikogo… Po trzecim stukaniu otworzyłem.

Wygląd mężczyzny, który stanął w drzwiach, zaskoczył mnie nieco. Nawet nie jego twarz — była zupełnie normalna jak na twarz młodzieńca, powiedzmy, dwudziestopięcioletniego — ale ubranie. Ostatecznie nieczęsto spotyka się facetów ubranych w coś, co przypomina obcisły strój łyżwiarski, z dopasowaną kurtką, mniej więcej do bioder, zapinaną na szklane guziki, a w każdym razie nie w Dartmoor pod koniec lata. Opanowałem się jednak na tyle, że zapytałem, czego sobie życzy, Nie zwrócił na to pytanie najmniejszej uwagi, tylko ponad moim ramieniem patrzył na dziewczynę.

— Tawia! — zawołał. — Wracaj!

Ale ona nie przestawała mówić spiesznie do telefonu. Mężczyzna zrobił krok w przód.

— Przepraszam — powiedziałem. — Najpierw muszę się dowiedzieć, o co wam chodzi.

Spojrzał na mnie poważnie.

— I tak pan nie zrozumie — odparł i wyciągnął rękę, żeby mnie odsunąć.

Nigdy nie przepadałem za facetami, którzy mówią mi, że nic nie rozumiem, a do tego jeszcze lekceważą mnie w moim własnym domu. Zadałem mu silny cios w żołądek i kiedy się zgiął, wypchnąłem go i zatrzasnąłem mu przed nosem drzwi.

— Już jadą — usłyszałem tuż za sobą głos dziewczyny zaraz tu będą.

— Gdyby pani jednak zechciała mi chociaż powiedzieć… — zacząłem, ale wskazała ręką.

— Niech pan spojrzy przez okno — powiedziała. Odwróciłem się. Przed domem stał drugi mężczyzna, ubrany podobnie jak pierwszy. Wyglądał na niezdecydowanego. Zdjąłem ze ściany moją dwunastkę, wziąłem z szuflady kilka nabojów i nabiłem broń. Stanąłem twarzą do wejścia.

— Niech pani otworzy i schowa się za drzwi — poleciłem dziewczynie.

Usłuchała potulnie.

Przed domem drugi mężczyzna stał pochylony współczuj ąco nad pierwszym. Drogą nadchodził trzeci. Zobaczyli broń — moment pełen dramatycznego napięcia.

— Hej, wy tam — powiedziałem. — Albo zaraz się stąd wyniesiecie, albo za chwilę będziecie się tłumaczyć przed policją, no — co wolicie?

— Ale pan tego nie zrozumie… To jest niesłychanie ważna sprawa — zaczął jeden z nich.

— W porządku. Wobec tego zaraz będziecie mieli okazję wyjaśnić policji, jak bardzo jest ona ważna — powiedziałem i skinąłem na dziewczynę, żeby zamknęła drzwi.

Patrzyliśmy przez okno, jak dwaj mężczyźni pomagają swojemu towarzyszowi się pozbierać.

Policjanci, którzy się wkrótce zjawili, nie byli specjalnie sympatyczni. Wysłuchali niezbyt życzliwie mojego opisu mężczyzn i pożegnawszy się chłodno odjechali. A dziewczyna, cóż — została.

Powiedziała policjantom najmniej, jak tylko mogła: po prostu goniło j ą trzech dziwnie ubranych osobników, a ona zwróciła się do mnie o pomoc. Ponieważ nie przyj ęła propozycji podrzucenia jej policyjnym wozem do Plyton, miałem ją więc w dalszym ciągu u siebie.

— Może wobec tego teraz — zaproponowałem — zechce mi pani wyjaśnić, co to wszystko ma znaczyć?

Siedziała bez ruchu, patrząc na mnie uporczywie z odrobiną — smutku? rozczarowania? — w każdym razie niezadowolenia. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz zacznie płakać, ale powiedziała cicho: