— No to cześć — powiedział Jack Masrin unosząc pękatą walizę. — Czas pożegnać nasz stary dom.
Rozejrzeli się oboje po pokoju, w którym spędzili ostatni rok.
— Do widzenia — powiedziała Kay. — Chodź, bo spóźnimy się na pociąg.
— Mamy masę czasu — uspokoił ją mąż, idąc w stronę drzwi. — Czy pożegnamy się z Wesołym Chłopcem? Przezwali tak właściciela domu, pana Harfa, ponieważ uśmiechał się raz na miesiąc, kiedy wręczali mu pieniądze za komorne. Oczywiście w chwilę później wracał na jego twarz normalny świętoszkowaty wyraz.
— Lepiej nie — powiedziała Kay — przygładzając na sobie kostium. — Może nam życzyć powodzenia i co wtedy będzie? — Masz zupełną racj ę. Nie ma sensu zaczynać nowego życia z błogosławieństwem Wesołego Chłopca. Wolałbym już przekleństwo czarownicy z Endor.
Wyszli na podest schodów. Masrin spojrzał w dół, stanął na pierwszym stopniu i zatrzymał się gwałtownie.
— Co się stało? — spytała Kay.
— Czy niczego nie zapomnieliśmy?
— Zajrzałam do wszystkich szuflad i pod łóżko. Chodź, bo się spóźnimy.
Masrin powtórnie spojrzał w dół. Coś go niepokoiło. Szukał w myśli przyczyny tego stanu. Oczywiście byli prawie bez grosza, ale to nigdy dotychczas go nie martwiło. Przecież dostał wreszcie pracę w szkole, chociaż co prawda w Iowa. Po rocznej pracy w księgarni, to było coś. Tak więc, wszystko szło dobrze — nie było powodów do niepokoju.
Zrobił krok w dół i zatrzymał się znowu. Uczucie niepokoju wzrosło. Coś ostrzegało go przed następnym krokiem. Obejrzał się na Kay.
— Tak ci żal odjeżdżać? — spytała Kay. — Chodźmy, bo Wesoły Chłopiec policzy nam za następny miesiąc. A na to, dziwnym trafem, nie mamy pieniędzy,
Masrin wciąż wahał się, Kay przecisnęła się obok niego i zbiegła po schodach.
— Widzisz? — wołała z parteru. — To nie jest trudne. Chodź tu do mamusi, maleńki.
Masrin zaklął pod nosem i ruszył po schodach. Niepokój był coraz silniejszy.
Doszedł do ósmego stopnia i…
Stał na porosłej trawą równinie. Przejście było momentalne.
Gwałtownie wciągnął powietrze i zmrużył oczy. Miał w ręku walizkę, ale gdzie się podział dom? Gdzie się podziała Kay? Gdzie się podział Nowy Jork?
W oddali widać było niewielką błękitnawą górę. Bliżej rosła kępa drzew. Stała koło niej grupa około dwunastu mężczyzn.
Masrin miał uczucie, że śni. Bez większego zdziwienia zauważył, że ludzie ci są niscy, krępi, muskularni. Na biodrach maj ą przepaski, a w rękach pięknie rzeźbione i polerowane maczugi.
Wpatrywali się w niego i Masrin zrozumiał, że są nie mniej od niego zaskoczeni. Jeden z mężczyzn wydał gardłowy pomruk i wszyscy ruszyli w stronę Masrina. Maczuga rzucona z rozmachem odbiła się od walizki. Szok minął w jednej chwili. Masrin odwrócił się, wypuścił walizkę i pomknął niczym chart. Cios maczugą w plecy omal nie zwalił go z nóg. Wśród deszczu strzał wbiegał na niewielki pagórek.
Jeszcze kilka metrów w górę i nagle zdał sobie sprawę, że jest znowu w Nowym Jorku. W pełnym biegu znalazł się na szczycie schodów i nie mogąc się zatrzymać wpadł na ścianę. Kay stała na parterze, nie odrywając wzroku od schodów. Kiedy go zobaczyła, zachłysnęła się nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
Masrin patrzył na dobrze znane, ciemne, pomalowane na liliowy kolor ściany i na swoją żonę.
Ani śladu dzikusów.
— Co się stało? — wyszeptała blada Kay, wchodząc po schodach.
— Co widziałaś? — spytał Masrin. Nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji tego, co się stało. W głowie kłębiły mu się najróżniejsze teorie i przypuszczenia.
Kay wahała się chwilę, gryząc dolną wargę.
— Zrobiłeś kilka kroków i znikłeś. Straciłam cię nagle z oczu. Stałam tak bez ruchu i wpatrywałam się w miejsce, w którym znikłeś. Nagle usłyszałam hałas i ujrzałam cię wbiegającego po schodach.
Wrócili do swojego pokoju i otworzyli drzwi. Kay osunęła się na łóżko. Masrin chodził w tę i z powrotem, ciężko dysząc. Miał trudności z uporządkowaniem myśli.
— Nie uwierzysz mi — powiedział.
— Dlaczego? Spróbuj! Opowiedział jej o dzikusach.
— Mógłbyś powiedzieć, że byłeś na Marsie i też bym ci uwierzyła. Widziałam przecież, jak znikłeś.
— Moja walizka! — przypomniał sobie nagle Masrin. — Daj spokój z walizką.
— Muszę po nią wrócić.
— Nie!
— Muszę. Zrozum, kochanie, to jest oczywiste. Natknąłem się na jakąś dziurę w czasie, przez którą trafiłem w przeszłość. Musiałem wylądować w czasach prehistorycznych, sądząc po komitecie powitalnym. Muszę wrócić po tę walizkę.
— Dlaczego musisz?
— Nie mogę dopuścić do powstania paradoksu — Masrin nawet nie zastanowił się, skąd mu to przyszło do głowy. — Pomyśl tylko — mówił dalej — moja walizka znajduje się w przeszłości. Mam w niej elektryczną maszynkę do golenia, spodnie z zamkiem błyskawicznym, plastykową szczotkę do włosów, nylonową koszulę i kilka książek wydanych w ostatnich latach. Jest tam nawet dzieło Ettisona o dziejach cywilizacji zachodniej od roku 1490 do czasów obecnych.
Zawartość tej walizki może popchnąć dzikusów do zmiany ich własnej historii. A wyobraźmy sobie, że te rzeczy trafiaj ą do rąk Europejczyków po odkryciu Ameryki? Jaki by to miało wpływ na teraźniejszość?
— Nie wiem — powiedziała Kay. — I ty też nie wiesz. — Oczywiście, że wiem — zaprotestował Masrin. Wszystko było dla niego jasne jak słońce. Był zdziwiony, że Kay tego nie rozumie.
— Spójrzmy na to w ten sposób — mówił Masrin. Historia składa się z drobnych faktów. Teraźniejszość składa się z ogromnej ilości nieskończenie małych czynników, ukształtowanych przez przeszłość. Jeśli wprowadzi się nowy czynnik w przeszłość, to musi się otrzymać inną teraźniejszość. Jednak teraźniejszość jako taka jest niezmienna. Mamy więc do czynienia z paradoksem, a to jest niedopuszczalne.
— Dlaczego? — spytała Kay.
Masrin zmarszczył czoło. Jak na inteligentną dziewczynę nie popisywała się zbytnio.
— Musisz mi wierzyć — powiedział. — Paradoks nie ma racji bytu w logicznym wszechświecie. Wszechświat musi się opierać na jakiejś zasadzie. Wszystkie prawa przyrody są jej wyrazem. Zasada ta nie może tolerować paradoksów, ponieważ… ponieważ… — Wiedział, że odpowiedź ma coś wspólnego ze zwalczaniem pierwotnego chaosu, ale nie wiedział dlaczego. — W każdym razie prawa wszechświata nie toleruj ą paradoksów.
— Skąd ci to przyszło do głowy? — spytała Kay. Nigdy nie słyszała Jacka mówiącego w ten sposób.
— Zastanawiałem się nad tym od dawna — powiedział Masrin i sam był o tym przekonany. — Po prostu nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. A teraz wracam po swoj ą walizkę.
Wyszedł na schody, a Kay za nim.
— Szkoda, że nie mogę ci przynieść żadnej pamiątki. Niestety to też wywołałoby paradoks. Wszystko w przeszłości miało swój udział w kształtowaniu teraźniejszości.
Zabranie czegoś stamtąd, to jakby usunięcie jednej niewiadomej z równania. Otrzyma się wtedy inny wynik. — Mówiąc to zaczął schodzić.
Na ósmym stopniu znikł.
Znowu był w prehistorycznej Ameryce. Dzikusy zebrały się wokół walizki, w odległości kilku kroków od niego. Masrin z ulgą zauważył, że jeszcze jej nie otworzyli. Oczywiście sama walizka też była wystarczająco paradoksalnym zjawiskiem. Ale jej pojawienie się — i jego także — zostanie przetrawione w postaci mitów i legend. Czas ma określoną elastyczność.
Patrząc na dzikusów Masrin nie mógł zdecydować, czy są to przodkowie Indian, czy też jakaś podrasa, która zginęła bezpowrotnie. Zastanawiał się, czy uważają go za wroga, czy za jakiegoś leśnego demona.