— I też przez ciebie, Henry?
— Tak.
— Żadnej wzmianki — powiedziała z naciskiem Biblioteka. — Musisz być kiepskim strzelcem.
— Nie stracę cierpliwości — powiedział Hassel drżący ze złości głosem.
— Dlaczego, Henry?
— Bo już ją straciłem! wrzasnął. — Ale dobrze, co z Marią Curie? Wynalazła bombę wodorową, która zniszczyła Paryż na początku dwudziestego wieku, czy nie?
— Nie. Enrico Fermi…
— Wynalazła.
— Nie wynalazła.
— Sam ją tego nauczyłem. Ja. Osobiście. Henry Hassel.
— Wszyscy mówią, Henry, że jesteś wspaniałym teoretykiem, ale bardzo kiepskim nauczycielem. Ty…
— Idź do diabła, stary gruchocie. To trzeba wyjaśnić.
— Dlaczego? Po co?
— Zapominam. Wyleciała mi jedna rzecz z głowy, ale to i tak nie ma już teraz znaczenia. Co proponujesz?
— Rzeczywiście masz maszynę czasu?
— Rzeczywiście.
— No to wracaj i sprawdzaj.
Hassel wrócił w rok 1775, odwiedził Mount Vernon, gdzie trafił akurat na siewy wiosenne.
— Przepraszam bardzo, pułkowniku… — zaczął. Ogromny mężczyzna spojrzał na niego ciekawie.
— Jakoś dziwnie pan się wyraża — rzekł — skąd pan jest?
— Z takiej jednej uczelni, na pewno pan o niej nie słyszał.
— I wygląda pan dziwnie. Jak gdyby mgliście.
— Niech pan mi powie, pułkowniku, co pan słyszał o Krzysztofie Kolumbie?
— Niewiele — odparł pułkownik Waszyngton. — Nie żyje od dwustutrzystu lat.
— Kiedy zmarł?
— Jakiś 1500-setny rok czy coś koło tego, o ile pamiętam.
— Nie. Zginął w roku 1489.
— Chyba się panu pomyliły daty, przyjacielu. Odkrył przecie ż Amerykę w 1492.
— Cabot odkrył Amerykę. Sebastian Cabot.
— Nic podobnego. Cabot przybył tam odrobinę później.
— Ale ja mam niezbity dowód! — zaczął Hassel, lecz urwał na widok krępego, zażywnego mężczyzny, czerwonego ze złości, który zbliżał się ku nim. Miał na sobie szare workowate spodnie i tweedową marynarkę o wiele za małą. W ręku trzymał rewolwer kalibru 45. Dopiero po chwili Henry Hassel zorientował się, że patrzy na siebie i że ten widok wcale nie sprawia mu przyjemności.
— Mój Boże! — mruknął — przecież to ja, kiedy przyszedłem po raz pierwszy zabić Waszyngtona. Gdybym się tym razem wyprawił o godzinę później, zastałbym Waszyngtona nieżywego. — Hej! — krzyknął. — Zaczekaj jeszcze chwilę. Muszę coś wyjaśnić.
Hassel jednak nie zwrócił na siebie uwagi, prawdopodobnie nawet nie był świadom własnej obecności. Podszedł prosto do pułkownika Waszyngtona i strzelił mu w brzuch. Pułkownik Waszyngton runął patetycznie. Morderca obejrzał dokładnie ciało, a następnie, ignoruj ąc całkowicie próby Hassela zatrzymania go i wciągnięcia w rozmowę, odwrócił się i odszedł żuj ąc przekleństwa.
— On mnie chyba nie słyszał — zastanawiał się Hassel. — Nie czuł nawet mojego dotyku. Ale dlaczego ja nie pamiętam, żebym za pierwszym razem usiłował powstrzymać siebie przed zabiciem pułkownika? Co to wszystko ma do diabła znaczyć?
Henry Hassel, przybity, wybrał się do Chicago z wczesnych lat czterdziestych i wpadł na korty tenisowe tamtejszego uniwersytetu. Tutaj wśród gładkich grafitowych cegiełek, pokrytych unoszącym się wszędzie grafitowym pyłem, odnalazł włoskiego uczonego nazwiskiem Fermi.
— Widzę, że pan powtarza pracę Marii Curie, dottore powiedział Hassel.
Fermi obejrzał się, jakby usłyszał jakiś cichy dźwięk.
— Powtarza pan pracę Marii Curie, dottore — ryknął Hassel.
Fermi spojrzał na niego zdziwiony.
— Skąd pan jest, amico?
— Ze stanu.
— Z Departamentu Stanu?
— Nie. Po prostu ze stanu. Prawda, dottore, że na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku Maria Curie odkryła rozszczepienie j ądra?
— Nie! Nic podobnego! — wykrzyknął Fermi. — My jesteśmy pierwsi, a zresztą jeszcze do tego nie doszliśmy. Policja! Policja! Szpieg!
— No, tym razem to już przejdę do historii — mruknął Hassel. Nacisnął spust swojej niezawodnej czterdziestki piątki i opróżnił magazynek w pierś doktora Fermi, spokojnie czekaj ąc na aresztowanie, a co za tym idzie, wzmiankę w gazetach. Ku jego zdumieniu jednak doktor Fermi nie upadł. Zbadał jedynie bardzo ostrożnie ranę, a ludziom, którzy przybiegli na jego krzyk, powiedział:
— To nic wielkiego. Poczułem nagle w środku jakieś pieczenie; może to być zwykły nerwoból w okolicy serca, ale najprawdopodobniej była to po prostu kolka.
Hassel zbyt był podniecony, by czekać na automatyczne nastawienie maszyny czasu na powrót. Używając własnej energii udał się natychmiast na Uniwersytet Nieznany. Powinno mu to nasunąć rozwiązanie zagadki, ale był zbyt zaabsorbowany, żeby cokolwiek zauważyć. Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyłem go ja (19131975)… niewyraźną postać przemykającą się wśród zaparkowanych samochodów, pozamykanych drzwi i murów z cegły, z blaskiem szaleństwa w oczach.
Wpadł do Biblioteki, przygotowany na wyczerpuj ącą dyskusj ę, ale nie mógł uczynić się ani widzialnym, ani słyszalnym dla katalogów. Poszedł więc do Laboratorium Występku, gdzie znajdował się. Sam, Komputer Simpleks i Multipleks, o instalacjach czułych aż do 10 700 angstromów. Sam nie widział wprawdzie Henry'ego, ale dzięki pewnego rodzaju zjawisku interferencji fal zdołał go usłyszeć.
— Sam — powiedział Hassel — zrobiłem jedno cholerne odkrycie.
— Ty zawsze robisz jakieś odkrycia, Henry. Twoje konto jest już wypełnione — upomniał go Sam. — Czy mam zacząć dla ciebie świeżą taśmę?
— Sam, potrzebną mi,jest porada. Kto jest największym autorytetem w sprawie następstwa wydarzeń w podróżach w czasie?
— Israel Lennox, mechanik przestrzenny, profesor Yale.
— Jak mogę się z nim skontaktować?
— Nie możesz. On nie żyje. Zmarł w 75.
— A kogo z żyj ących mógłbyś mi polecić?
— Wileya Murphy.
— Murphy'ego? Tego od nas z Wydziału Urazowego? To dla mnie rewelacja. A gdzie on teraz jest?
— Jeśli chodzi o ścisłość, to poszedł właśnie z jakąś sprawą do ciebie.
Hassel udał się do domu, przeszukał swoje laboratorium i gabinet i nie znalazłszy nikogo, wpłynął do jadalni, gdzie zastał swoją rudowłosą żonę w ramionach tamtego mężczyzny. (Wszystko to, proszę pamiętać, zdarzyło się w ciągu kilku chwil od zmontowania maszyny czasu… taka już jest właściwość czasu i podróży w nim). Hassel odchrząknął raz i drugi, usiłując ująć,swoją żonę za ramię, ale jego palce przeszły przez nią na wylot.
— Przepraszam cię, kochanie — powiedział — czy nie przychodził tu do mnie Wiley Murphy?
Po czym przyjrzał się bliżej mężczyźnie, w którego obj ęciach pozostawała, i stwierdził, że jest to Murphy we własnej osobie.
— Murphy! — wykrzyknął Hassel. — Człowiek, którego właśnie szukam! Co za przedziwna historia. — I Hassel natychmiast ujął tę przedziwną historię w przejrzystą formułę matematyczną, która brzmiała mniej więcej tak: Murphy, uv=(u'v”) (uaIuXvy+vb), ale jeśli Jerzy Waszyngton F (x)yz dx, a Enrico Fermi F(u' ) dxdt połowa Marii Curie, to wobec tego, co z Krzysztofem Kolumbem razy pierwiastek kwadratowy z ninus jeden?
Murphy zignorował jednak profesora, podobnie zresztą jak i pani Hassel. Skreśliłem pospiesznie równanie Henry'ego na masce przejeżdżającej taksówki.
— Murphy, posłuchaj mnie — prosił Hassel. — Greta, kochanie, czy nie mogłabyś nas na chwilę zostawić samych? Ja… Na litość boską, przestańcie się wreszcie wygłupiać! To poważna sprawa.