— Nie, neandertalczycy — zarówno kopalni, jak i reliktowi — nie należą do tego gatunku biologicznego, który obejmuje wszystkich żyjących na Ziemi ludzi. To nie ludzie. Najważniejszą różnicę morfologiczną i biologiczną stanowi to, że nie mają mowy. Ani ich mózg, ani krtań, ani narządy artykulacji nie maj ą wszystkich niezbędnych szczegółów owego aparatu, który pozwala człowiekowi na czynne używanie mowy jako środka porozumienia. A bez tego nie ma też psychiki ludzkiej, myśli i rozumu człowieka.
Od czasu do czasu wszczyna się rwetes w związku z rzekomym istnieniem u pszczół, delfinów i innych zwierząt językowego porozumiewania się, podobnego w zasadzie do ludzkiego. Nauki o mowie ludzkiej (lingwistyka, psycholingwistyka, psychologia mowy, fizjologia drugiego układu sygnałowego) nic nie zyskują na tym uogólnieniu. Sprawa wyjaśni się natychmiast, jeśli obok człowieka postawimy gatunek istot żywych, bliskich mu ewolucyjnie, lecz w sposób zgoła oczywisty pozbawiony aktywności językowej. Wszystkie twierdzenia o języku zwierząt zostaną obalone, jeśli np. okaże się, że nasz najbliższy przodek ewolucyjny — praczłowiek — nie posługuje się „słabo rozwiniętą” mową czy „półmową”, lecz jej wcale nie ma, tzn. jego aparat głosowy zdolny jest jedynie do wydawania ryku, krzyków, gwizdów itp., ale nie potrafi wypowiedzieć nic, co przypominałoby słowo.
Dlatego też dla współczesnej nauki o człowieku tak istotne jest poznanie żywych praludzi, którzy przetrwali po dziś dzień na Ziemi. Zresztą i prostodusznych przypadkowych obserwatorów uderzało zawsze nie tylko ich obfite owłosienie, ale w większym jeszcze stopniu ich niemota, brak języka.
Niestety na eksponacie mister Hansena nie da się zademonstrować braku mowy. Mamy jednak pewną ważną wskazówkę — istota owa nie była praworęczna, jeśli odruchowo zasłoniła się od wystrzału lewą ręką. A według wszelkich danych rozwój praworęczności u człowieka wiązał się ściśle z rozwojem mowy: steruje nią również lewa półkula mózgowa (u praworęcznych).
Tak więc problem reliktowych praludzi oczekuje i wymaga dalszych badań. Odkrycie i opis „syberyjskiej istoty”, która pojawiła się jako jarmarczny eksponat w Stanach Zjednoczonych, ponownie zwraca uwagę na to zagadnienie.
OPOWIADANIE NAOCZNEGO ŚWIADKA
Dawny czekista Michał Topilski, do którego zwrócono się z prośbą o skomentowanie znaleziska Sandersona i Heuvelmansa, opowiedział co następuje:
— W lipcu roku 1925 oddział mój tropił kontrrewolucyjną bandę basmaczy w mało wówczas zbadanych, pokrytych lodowcami ostępach zachodniego Pamiru. Okolice, któreśmy przemierzali, górale nazywali „ustroniem śnieżnego człowieka”. I rzeczywiście było nam dane ujrzeć cztery dzikie, kudłate istoty.
Pierwsze spotkanie nastąpiło mniej więcej osiemnastego dnia obławy, kiedy oddział nasz zatrzymał się na nocleg w pobliżu głębokiej szczeliny lodowcowej. Rano wartownik zameldował: „po tej stronie idzie trzech ludzi”. Sięgnąłem po zeissowską lornetkę i zacząłem się przyglądać trzem dziwnym postaciom, które znajdowały się zaledwie o pół kilometra od nas, za szczeliną. Była to według wszelkiego prawdopodobieństwa rodzina „śnieżnych ludzi” — wysoki, potężny samiec, samica i dziecko.
Podeszli żołnierze. Dowódca pomocniczego oddziału tadżyckiego, Umarkuł Saidow, zaproponował, by postraszyć „kudłaczy” z karabinu maszynowego. Zabroniłem strzelać, nie wierzyłem bowiem, że to nie ludzie. Tymczasem samiec zaczął gestykulować i krzyknął wysokim głosem coś nieartykułowanego, zwierzęcego. Cała trójka szybko ukryła się wśród skał.
Kiedy się tropi bandę, spodziewają się w każdej chwili napadu, nie ma się głowy do dziwów. Nie zwlekaliśmy więc i ruszyliśmy w dalszą pogoń. A po dwudziestu siedmiu dniach od wyruszenia ze wsi Chowalinch natknęliśmy się na zasadzkę i podjęli decydującą walkę.
Byliśmy doświadczonymi żołnierzami, toteż ostatecznie zapędziliśmy basmaczy w wąwóz bez wyjścia. Ci, którzy ocaleli, ukryli się w jednej z jaskiń przed naszym ogniem. Jej wylot czerwonoarmiści wzięli na cel. Tam właśnie zdarzyła się całkiem zagadkowa historia.
W jaskini rozległy się hałasy, wystrzały, wyskoczyło z niej kilku ludzi. Obrzuciliśmy ich granatami. Ostatni wybiegł basmacz w chałacie, za nim zaś pędziła włochata istota z jakąś maczugą w ręku. Wąwóz ciasny — nie było gdzie uciec. Basmacz i „śnieżny człowiek” zetknęli się oko w oko. Maczuga spadła na lewy obojczyk i — jak się później okazało — złamała go. Z kolei basmacz zdołał trzykrotnie wystrzelić z bliska. Cały epizod rozegrał się w ciągu kilku sekund. Wybuchy granatów spowodowały lawinę lodową, która zasypała trupy i wejście do jaskini. Basmacz rozpaczliwym szarpnięciem uczepił się stoku i został przez nas uratowany. Później, kiedy się już wszystko uspokoiło, zabraliśmy się do poszukiwań.
Najpierw odkopaliśmy „kudłacza”. Obejrzałem go wraz z felczerem Wasiljewem. Wzrost 165 cm, szyja krótka, porośnięty sierścią, zwłaszcza na grzbiecie. Sierść brązowa, na piersi czarniejsza, siwawa. Barwa skóry żółtawa, woskowa. Oczy piwne, głęboko osadzone. Kolana zrogowaciałe, pozbawione sierści. Nogi krótkie, proste. Wydatne kości policzkowe, wąsów i brody brak, czoło niewielkie.
— Proszę spojrzeć na rekonstrukcj ę praczłowieka sporządzoną na podstawie opisów Sandersona i Heuvelmansa według wskazówek profesora B. Porszniewa. Czy podobna do tego, co pan widział?
— Pod bardzo wielu względami podobna, ale są też różnice. Grzbiet stopy pamirskich „śnieżnych ludzi” nie tak gęsto pokryty włosem.
— Co mówił pojmany basmacz?
— Banda nie zdążyła jeszcze ukryć się w jaskini, kiedy z ciemności dał się słyszeć hałas — w głębi znajdowało się legowisko „śnieżnych ludzi”, którzy rzucili się na nieproszonych gości. Basmacze z przerażenia stracili głowę.
Poza tym nie widzieliśmy już „kudłaczy”. Jeniec zginął w drodze, aparatów fotograficznych nie mieliśmy, trupa „śnieżnego człowieka” postanowiliśmy nie brać ze sobą, gdyż oczekiwała nas ciężka droga. To nie była odpowiednia pora na zajmowanie się „kudłaczem” wówczas, w latach dwudziestych, kiedy Azja Środkowa budziła się do nowego życia, przezwyciężając zaciekły opór zacofanych warstw społeczeństwa, bogaczy, marionetek angielskich, niedobitków białogwardyjskich. Ale jeszcze coś: dlaczego „śnieżny człowiek” jest tak nieuchwytny dla uczonych?
— A pana zdaniem, dlaczego?
— Potężne grzbiety górskie, głębokie lasy, wiele głuchych zakątków dają mu schronienie. Ucieka od hałasu i przykrych doznań związanych z techniką. A skoro już „śnieżny człowiek” jest naszym najbliższym krewniakiem, to nie może być znów zbyt głupi. Ucieka coraz dalej. Wierzę jednak, że nauka wcześniej czy później rozwiąże tę fascynującą zagadkę. Tiechnika Mołodioży, 1969, nr 11
Przełożył Bolesław Baranowski
M. Wasin, A. Szczerbakow
Czy Księżyc jest tworem istot rozumnych?
Rozumiemy całe nieprawdopodobieństwo, fantastyczność takiej hipotezy. Wcale jednak nie jesteśmy marzycielami czy fantastami. Przywykliśmy do naukowych form myślenia. Im skrupulatniej jednak przeglądaliśmy cały bagaż wiadomości o Księżycu, nagromadzony przez ludzkość, tym bardziej przekonywaliśmy się, że nie ma ani jednego faktu, który przeczyłby naszemu przypuszczeniu. Co więcej, niejeden z faktów, które nadal traktuje się jako „zagadki Księżyca”, od razu znajduje logiczne wyjaśnienie w świetle nowej hipotezy. Jak każda hipoteza, odsłania ona interesuj ące perspektywy dalszych badań.