W gasnącym świetle czytałam opowieść o tym, jak Jayaprakash Malla grał w kości z devi Taleju Bhawani, która przyszła do niego pod postacią czerwonego węża i zostawiła przyrzeczenie, że powróci do Królów Katmandu jako dziewicza dziewczynka z niskiej kasty, żeby ukarać ich za wyniosłość. W ciemności nie mogłam doczytać do końca, ale nie musiałam. To ja byłam końcem tej opowieści, albo któraś z pozostałych dziewięciu dziewczynek niskiej kasty w tym domu devi.
Potem drzwi stanęły otworem, eksplodowały petardy i pośród wystrzałów i dymu do holu wpadły czerwone demony. Za nimi mężczyźni w szkarłacie bili w gongi, kołatki i dzwonki. Dwie dziewczynki zaczęły płakać, przyszły tamte kobiety i zabrały je. Ale ja wiedziałam, że te potwory to tylko głupi ludzie. W maskach. Nawet nie byli podobni do demonów. Widziałam demony, po deszczu, kiedy światło opada w dolinę, a wszystkie góry zlewają się w jedną. Kamienne demony, wysokie na kilometry. Słyszałam ich głosy, a ich oddech nie pachnie cebulą. Głupi ludzie tańczyli obok mnie, potrząsając czerwonymi grzywami i językami, ale w otworach masek widziałam ich oczy, pełne strachu przede mną.
Drzwi znów się otworzyły z hukiem petard i przez dym weszło więcej ludzi. Nieśli kosze okryte czerwonymi chustami. Ustawili je przed nami i zdjęli okrycia. Bycze głowy, dopiero co odcięte, tak że krew była świeża i błyszcząca. Wywrócone oczy, wywalone jęzory, jeszcze ciepłe, wciąż mokre nosy. I pchły, rojące się wokół odrąbanej szyi. Mężczyzna popchnął kosz w moją stronę, jakby to był talerz świętego jedzenia. Wybuchy i łomot na zewnątrz zamieniły się w ryk, tak głośny i metaliczny, że aż bolesny. Dziewczynka z Shakya, mojej własnej wioski, zaczęła łkać; płacz przeniósł się na następną, potem na kolejną, potem na czwartą. Druga kobieta, ta trochę wyższa, ze skórą jak stara torebka weszła i zabrała je, ostrożnie unosząc szatę, żeby nie ubrudzić jej krwią. Tancerze wirowali wokół jak płomień, a klęczący mężczyzna wyciągnął z kosza byczą głowę. Uniósł ją do mojej twarzy, oko w oko, ale ja pomyślałam tylko, że musi być ciężka; miał napięte mięśnie, a ramiona mu drżały. Pchły wyglądały jak czarne klejnoty. Potem na zewnątrz rozległo się klaśnięcie, mężczyzna odłożył głowę i okrył ją, i wyszedł wraz z mężczyzną przebranym za demona, wirującym i podskakującym wokół niego.
Teraz na poduszce siedziała już tylko jedna dziewczynka poza mną. Nie znałam jej. Była z rodziny Vajryana, z Niwari w dole doliny. Długo siedziałyśmy, i chciałyśmy porozmawiać, ale nie wiedziałyśmy, czy cisza nie jest częścią procesu. Potem drzwi otworzyły się po raz trzeci i do holu devi dwóch mężczyzn wprowadziło białą kozę. Umieścili ją dokładnie pomiędzy mną a tą dziewczynką z Niwari. Widziałam szelmowskie oko o pionowej źrenicy. Jeden mężczyzna trzymał łańcuch, na którym była uwiązana, drugi ze skórzanej pochwy wyjął wielki, ceremonialny kukri. Pobłogosławił go i jednym mocnym uderzeniem odciął kozie głowę.
Prawie parsknęłam śmiechem, koza wyglądała tak zabawnie, jej ciało nie wiedziało, gdzie jest głowa, głowa rozglądała się w poszukiwaniu ciała, potem ciało uświadomiło sobie, że nie ma głowy i upadło, i dlaczego ta dziewczynka z Niwari krzyczy, nie widzi, jakie to śmieszne, a może krzyczy, bo ja dostrzegłam żart i jest o to zazdrosna? Jakikolwiek byłby powód, uśmiechnięta kobieta i wyblakła kobieta weszły i bardzo delikatnie ją wyprowadziły, a ci dwaj mężczyźni padli na kolana w kałużę krwi i ucałowali drewnianą podłogę. Wynieśli obie części kozy. Żałowałam, że to zrobili. Chciałabym mieć kogoś przy sobie w tej wielkiej, drewnianej sali. Ale siedziałam sama w upale i ciemności i wtedy, ponad zgiełkiem ulicy, usłyszałam jak zaczynają bić dzwony Katmandu o głębokich głosach. Drzwi otwarły się po raz ostatni i stanęły w nich kobiety, całe w świetle.
— Dlaczego zostawiliście mnie samą? — rozpłakałam się. — Co zrobiłam źle?
— Jak mogłabyś zrobić coś źle, bogini? — powiedziała stara, pomarszczona kobieta, która wraz ze swoją towarzyszką miała mi stać się matką i ojcem, nauczycielką i siostrą. — Teraz chodź szybko z nami. Król czeka.
Uśmiechnięta Kumarima i Wysoka Kumarima (tak, jak teraz będę musiała o nich myśleć) wzięły mnie za ręce i wyprowadziły mnie, podskakującą, z wielkiej świątyni Hanumana. Od stóp świątyni do drewnianego pałacu niedaleko, prowadziła droga z białego jedwabiu. Na plac wpuszczono ludzi i tłoczyli się po obu stronach ceremonialnej drogi, odpychani przez policję i roboty Króla. Maszyny w zaciśniętych rękach trzymały pochodnie. Ogień odbijał się w ich mieczach. Na ciemnym placu panowała całkowita cisza.
— Twój dom, bogini — powiedziała szeptem Uśmiechnięta Kumarima, pochylając się do mojego ucha. — Idź po jedwabiu, devi. Nie zbaczaj z niego. Trzymam cię za rękę, ze mną będziesz bezpieczna.
Szłam pomiędzy moimi Kumarimami, nucąc popową piosenkę, którą słyszałam w radio w hotelu. Kiedy się obejrzałam zobaczyłam, że zostawiam krwawe odciski stóp.
Nie masz kasty, wioski, domu. Twoim domem jest ten pałac, i kto chciałby innego? Zrobiliśmy go tak, by ci się podobał, skoro będziesz z niego wychodzić tylko sześć razy w roku. Wszystko, czego potrzebujesz, jest tutaj, pośród tych ścian.
Nie masz matki ani ojca. Jakże bogini mogłaby mieć rodziców? Nie masz braci ani sióstr. Twoim bratem jest Król, twoją siostrą królestwo. Otaczający cię kapłani są niczym. My, twoje Kumarimy, jesteśmy niczym. Pyłem, brudem, narzędziem. Możesz powiedzieć wszystko, a my musimy to zrobić.
Jak powiedziałyśmy, opuścisz pałac tylko sześć razy w roku. Będziesz niesiona w palankinie. Och, to piękna rzecz z rzeźbionego drewna i jedwabiu. Poza pałacem nie wolno ci dotknąć ziemi. W chwili, kiedy dotkniesz ziemi, przestaniesz być boginią.
Będziesz chodzić w czerwieni, z włosami ułożonymi w kok i pomalowanymi paznokciami u rąk i nóg. Będziemy ci pomagać w przygotowaniach, dopóki nie staną się twoją drugą naturą.
Będziesz mówić tylko w granicach swojego pałacu, ani słowa poza jego murami. Cisza staje się Kumari. Nie będziesz się uśmiechać, ani okazywać żadnych emocji.
Nie będziesz krwawić. Ani ranki, ani zadrapania. We krwi jest moc, a kiedy krew wypływa, devi odchodzi. W dniu twojej pierwszej krwi, nawet jednej kropli, powiesz kapłanowi, a on poinformuje króla, że bogini odeszła. Nie będziesz dłużej boginią, opuścisz ten pałac i wrócisz do rodziny. Nie będziesz krwawić.
Nie masz imienia. Jesteś Taleju, jesteś Kumari. Jesteś boginią.
Moje Kumarimy szeptały mi te instrukcje, kiedy szłyśmy między klęczącymi kapłanami do Króla w koronie z diamentów, szmaragdów i pereł. Król mnie pozdrowił i usiedliśmy obok siebie na lwich tronach, a plac pulsował dzwonami i bębnami. Pamiętam, jak myślałam, że Król musi mi się ukłonić, ale nawet boginie obowiązują zasady.