Uśmiechnięta Kumarima i Wysoka Kumarima. Wysoką Kumarimę odmalowałam w pamięci jako pierwszą, ze względu na wiek. Była prawie tak wysoka jak mieszkaniec Zachodu, chuda jak wysuszony kij. Początkowo bałam się jej. Potem usłyszałam jej głos i już nigdy się nie bałam: jej głos był łagodny jak śpiew ptaka. Kiedy mówiła, czuło się, że teraz wszystko wiesz. Wysoka Kumarima mieszkała w małym mieszkaniu na skraju Durbar Square, nad sklepem dla turystów. Ze swojego okna mogła widzieć moją Kumari Ghar pośród schodkowych wież pałacu. Jej mąż zmarł na raka płuc, wywołanego zanieczyszczeniami i tanimi indyjskimi papierosami. Jej dwaj wysocy synowie byli żonaci i mieli własne dzieci, starsze ode mnie. Do tej pory matkowała przede mną pięciu Kumari Devi.
Potem zapamiętałam Uśmiechniętą Kumarimę. Była niska i pękata i miała problemy z oddychaniem, z powodu których używała inhalatorów, niebieskiego i brązowego. W dniach, kiedy Durbar Square był złocisty od smogu słyszałam ich wężowy syk. Mieszkała na nowych przedmieściach na zachodnich wzgórzach, daleko, nawet biorąc pod uwagę, że miała do dyspozycji królewski samochód. Miała dzieci w wieku dwunastu, dziesięciu, dziewięciu i siedmiu lat. Była wesoła i traktowała mnie jak swoje piąte dziecko, młodą ulubienicę, ale nawet wtedy czułam, że tak jak tamten mężczyzna przebrany za demona, boi się mnie. Och, to był największy honor, jakiego mogła dostąpić każda kobieta, być matką bogini — tak to nazywano — nie pomyślałbyś tak słuchając jej sąsiadów z osiedla, zamykając się w tym drewnianym pudle, i cała ta krew, takie to wszystko staroświeckie, nie zrozumieliby tego. Ktoś musiał chronić Króla przed tymi, którzy chcieliby skierować nas w stronę kolejnych Indii, czy, co gorsza, Chin; ktoś musiał zachować stare sposoby funkcjonowania boskiego królestwa. Wcześnie zrozumiałam tę różnicę pomiędzy nimi. Uśmiechnięta Kumarima była moją matką z obowiązku. Wysoka Kumarima z miłości.
Nigdy się nie dowiedziałam, jakie naprawdę nosiły imiona. Ich rytmy i cykle zmieniały się przez dnie i noce jak fazy księżyca. Uśmiechnięta Kumarima kiedyś zastała mnie na wpatrywaniu się przez ozdobną kratę w księżyc w pełni, kiedy rzadkim zrządzeniem losu nocne niebo było czyste i wyraźne, i krzyknęła, nie patrz na to, przywołasz krew, mała devi, i już nie będziesz devi.
Pośród drewnianych ścian i żelaznych zasad mojej Kuraari Ghar upływające lata niczym się od siebie nie różniły. Myślę, że kiedy stałam się Taleju Devi miałam pięć lat. Rok, jak sądzę, był 2034. Ale niektóre wspomnienia się wyróżniają, jak kwiaty na śniegu.
Deszcz monsunowy na stromych dachach, woda pędząca i bulgocząca w rynnach i okiennica, którą co roku porywał wiatr. Wtedy mieliśmy monsuny. Demony grzmotów w górach wokół miasta, moja komnata krótko oświetlana przez błyskawice. Wysoka Kumarima przyszła zobaczyć, czy nie potrzebuję kołysanki, ale ja się nie bałam. Bogini nie może bać się burzy.
Dzień, kiedy wyszłam na przechadzkę do małego ogrodu, kiedy Uśmiechnięta Kumarima wydała z siebie krzyk i padła na trawę u moich stóp, i miałam na ustach słowa każące jej wstać i nie czcić mnie, kiedy chwyciła, kciukiem i palcem wskazującym, wijącą się i wyrywającą, próbującą znaleźć miejsce, aby się wpić — zieloną pijawkę.
Poranek, kiedy Wysoka Kumarima przyszła i powiedziała, że ludzie proszą, abym się im ukazała. Najpierw myślałam, że to cudowne, że ludzie chcą przyjść i popatrzeć na mnie, jak stoję na moim małym balkonie jharoka w pięknych szatach, malunkach i klejnotach. Teraz wydaje mi się to męczące; te wszystkie okrągłe oczy i rozdziawione usta. To było w tydzień po moich dziesiątych urodzinach. Pamiętam, że Wysoka Kumarima uśmiechała się, ale starała się to ukryć. Zabrała mnie na jharoka, żebym pomachała do ludzi na placu, a ja zobaczyłam setki chińskich twarzy uniesionych ku mnie, potem wysokie, podekscytowane głosy. Czekałam i czekałam, ale dwoje turystów nie odchodziło. To byli zwykli ludzie, ciemne, miejscowe twarze, ludowe stroje.
— Dlaczego nas tu trzymają? — spytałam.
— Pomachaj do nich — ponagliła mnie Wysoka Kumarima. — Tylko o to im chodzi.
Kobieta pierwsza zobaczyła moją uniesioną dłoń. Zachwiała się i złapała męża za ramię. Mężczyzna pochylił się do niej, a potem spojrzał na mnie. Widziałam na jego twarzy wiele emocji: zaskoczenie, zakłopotanie, rozpoznanie, odrazę, zachwyt, nadzieję. Lęk. Pomachałam i mężczyzna szturchnął żonę, popatrz, popatrz w górę. Pamiętam, że wbrew wszystkim zasadom uśmiechnęłam się. Kobieta zalała się łzami. Mężczyzna zaczął coś wołać, ale Wysoka Kumarima mnie odciągnęła.
— Kim byli ci zabawni ludzie? — zapytałam. — Oboje mieli takie białe buty.
— Twoja matka i ojciec — powiedziała Wysoka Kumarima.
Kiedy prowadziła mnie korytarzem Durga polecając zwyczajowo, żebym nie przeciągała wolną dłonią po drewnianych ścianach w obawie przed drzazgami, poczułam, że jej uścisk drży.
Tej nocy śniłam o moim życiu, to nie był sen, tylko jedno z moich najwcześniejszych doświadczeń, pukające i pukające i pukające do drzwi mojej pamięci. To było wspomnienie, do którego za dnia bym się nie przyznała, więc musiało przychodzić w nocy, tajemnymi drzwiami.
Jestem w klatce nad wąwozem. Daleko w dole płynie rzeka, mleczna od mułu, pieniąc się na głazach i kamiennych płytach oderwanych z górskich zboczy Liny sięgają od mojego domu do rzeki, do letnich pastwisk, a ja siedzę w klatce używanej do przewożenia kóz przez rzekę. Z tyłu mam główną drogę, zawsze pełną ciężarówek, flagi modlitewne i znak butelkowanej wody Kinley przy przydrożnej herbaciarni moich rodziców. Klatka wciąż się kołysze od kopniaka mojego wuja. Widzę go, rękami i nogami trzyma się liny, śmieje się szczerbatym uśmiechem. Twarz ma spaloną słońcem na brąz, ręce zniszczone i powalane smarem z ciężarówek, które naprawia. Na jego ubraniu są plamy oleju. Marszczy do mnie nos i nogą odpycha klatkę na kołowrocie. Na krążku przesuwa się lina, przesuwają się góry, niebo i rzeka, ale ja jestem bezpieczna w mojej małej klatce dla kóz. Wujek przesuwa się do przodu. Tak przekraczaliśmy rzekę, kopniakami i cal po calu.
Nigdy nie widzę, co go strąca — może to jakaś sztuczka mózgu, jak choroba, na którą zapadają ludzie z nizin, kiedy wejdą na wyżyny. Ale następne, co widzę, to mój wujek trzymający się na linie prawym ramieniem i prawą nogą. Lewe ramię i noga zwisają w dół, dygocząc jak krowa z poderżniętym gardłem, wprawiając w drżenie linę i małą klatkę. Mam trzy lata i myślę, że to zabawne, sztuczka, którą wujek robi specjalnie dla mnie, więc podskakuję w klatce, kołysząc nią, kołysząc wujkiem w górę i w dół, w górę i w dół. Połowa jego ciała go nie słucha i próbuje się przesuwać na jednej nodze i ręce, tak by ani na chwilę nie puszczać liny, i cały czas się kołysze, w górę i w dół, w górę i w dół. Teraz wujek próbuje krzyczeć, ale jego słowa są bełkotliwe i zaślinione, bo połowa jego twarzy jest sparaliżowana. Teraz widzę, że jego palce rozluźniają chwyt. Teraz widzę, jak się obraca, a jego noga zahaczona na linie osuwa się z niej. Teraz spada, połowa jego ciała się wyciąga, połowa ust krzyczy. Widzę go, jak spada, widzę jak odbija się od skał i obraca, coś, co zawsze chciałam umieć. Widzę go w rzece i brązowa woda go połyka.
Mój starszy brat przyszedł z hakiem i liną i ściągnął mnie z powrotem. Kiedy moi rodzice zobaczyli, że nie płaczę, ani szlochu, ani łzy, ani nawet skrzywionej buzi, wiedzieli, że jestem przeznaczona, by stać się boginią. W mojej klatce uśmiechałam się.