W ciągu trzech dni policja złapała spiskowców i zaczęło padać. Chmury wisiały nisko nad Katmandu. Świątynie na Durbar Square straciły kolory, ale na zabłoconych ulicach ludzie bili w puszki i metalowe kubki, wznosząc modły do Taleju Devi.
— Co się z nimi stanie? — spytałam Wysoką Kumarimę. — Z tymi złymi ludźmi.
— Prawdopodobnie zostaną powieszeni — odparła.
Tej jesieni po egzekucjach zdrajców niezadowolenie, jak poświęcona krew, wreszcie wylało się na ulice. Wzywały mnie obie strony: policja i demonstranci. Inni wskazywali na mnie jako symbol wszystkiego, co w naszym Królestwie było dobre i także wszystkiego, co było z nim nie tak. Wysoka Kumarima próbowała mi to wyjaśnić, ale w tym świecie pełnym szaleństwa i niebezpieczeństw moja uwaga była skierowana gdzie indziej, na wielką, starą ziemię na południu, rozciągającą się jak ozdobiona klejnotami spódnica. W owym czasie łatwo było dać się uwieść przerażającej głębi jej historii, przemierzającym ją bogom i wojownikom, imperium po imperium po imperium. Moje królestwo zawsze było dzikie i wolne, ale poznałam ludzi, którzy uwolnili Indie od Ostatniego Imperium — ludzi jak bogów — i zobaczyłam wolność pogrzebaną przez rywalizację, intrygi i korupcję w skłóconych stanach: Awadh i Bharat, Stanach Zjednoczonych Bengalu, Maratha, Karnataka.
Legendarne nazwy i miejsca. Błyszczące miasta równie stare jak historia. Aeai nawiedzające zatłoczone ulice. Mężczyźni przewyższający liczebnie kobiety w stosunku cztery do jednego. Porzucono stare zasady i kobiety i mężczyźni pobierali się nie patrząc na kasty. Byłam tak zafascynowana ich przywódcami, partiami i polityką, jak którykolwiek z ich obywateli generowanymi przez aeai operami mydlanymi, które tak uwielbiali. Tamtej wczesnej, mroźnej zimy, kiedy policja i maszyny Króla przywróciły porządek w mieście, mój duch był w Indiach. Niepokój na ziemi i w niebiosach. Któregoś dnia obudziłam się i w drewnianym dworze zastałam śnieg; dachy świątyni na Durbar Square wyglądały jak pomarszczony, przemarznięty starzec. Teraz wiedziałam, że dziwna pogoda nie była wynikiem moich działań, tylko wielkich, powolnych zmian klimatycznych. Uśmiechnięta Kumarima przyszła do mnie na mój jharoka, kiedy obserwowałam płatki śniegu, grube i miękkie jak popiół, sypiące się z białego nieba. Klęknęła przede mną, ręce wsunęła w szerokie rękawy. W zimnie i wilgoci bardzo się męczyła.
— Devi, czyż nie jesteś dla mnie jak moje własne dziecko?
Poruszyłam głową, nie chcąc powiedzieć tak.
— Devi, czy nie służyłam ci tak dobrze, jak potrafiłam?
Jak jej zmienniczka kilka miesięcy temu, wyciągnęła z rękawa plastikowe pudełeczko i położyła je na dłoni. Usiadłam na moim fotelu, obawiając się tego, jak nigdy nie bałam się niczego, co dawała mi Wysoka Kumarima.
— Wiem, jak szczęśliwi jesteśmy tutaj, ale zmiany zawsze muszą się pojawić. Zmiany na świecie, jak ten śnieg — nienaturalny, devi, niewłaściwy — zmiany w naszym mieście. A my tutaj nie jesteśmy na nie odporni, mój kwiatuszku. Zmiany pojawią się w tobie, devi. W tobie, w twoim ciele. Staniesz się kobietą. Gdybym mogła, powstrzymałabym to, devi. Ale nie mogę. Nikt nie może. Mogę dać… odroczenie. Zatrzymanie. Weź je. Spowolnią zmiany. Przy odrobinie szczęścia na lata. Wtedy wszyscy będziemy mogli być tu szczęśliwi, devi.
Ze swego pełnego szacunku półukłonu spojrzała mi w oczy. Uśmiechnęła się.
— Czyż nie chciałam dla ciebie zawsze wyłącznie tego, co najlepsze?
Wyciągnęłam rękę. Uśmiechnięta Kumarima upuściła mi na dłoń pigułki. Zacisnęłam je w pięść i zsunęłam się ze swojego rzeźbionego tronu. Kiedy poszłam do swojej komnaty usłyszałam Uśmiechniętą Kumarimę wznoszącą modły dziękczynne do wszystkich bogiń. Spojrzałam na pigułki, które miałam w dłoni. Niebieski wydawał się być takim nieodpowiednim kolorem. Potem w mojej małej łazience napełniłam kubek i popiłam je dwoma łykami.
Tak było odtąd każdego dnia, dwie pigułki, niebieskie jak Kriszna, pojawiały się cudownie na moim stoliku nocnym. Z jakiegoś powodu nigdy nie powiedziałam o tym Wysokiej Kumarimie, nawet kiedy komentowała, jaka się zrobiłam marudna, jak dziwnie niezaangażowana i nieobecna podczas ceremonii. Powiedziałam jej, że to devi na ścianach szepczą do mnie. Wiedziałam dość o swojej szczególności, którą inni nazywali moją dolegliwością, żeby mieć pewność, że nikt nie będzie tego kwestionował. Tej zimy byłam zmęczona i ospała. Mój zmysł zapachu bardzo się wyostrzył, a ludzie na moim dworze z ich głupimi, promiennymi twarzami doprowadzali mnie do furii. Nie pokazywałam się całymi tygodniami. Drewniane korytarze były przesiąknięte metalicznym zapachem starej krwi. Z wnikliwością demonów mogę teraz powiedzieć, że moje ciało było chemicznym polem bitwy pomiędzy moimi własnymi hormonami i supresantami dojrzewania płciowego, podawanymi przez Uśmiechniętą Kumarimę. Tego roku wiosna była ciężka i wilgotna, a ja w upale czułam się wielka i napuchnięta, bulgocząca butla płynów skryta pod szatą i woskowym makijażem. Zaczęłam wrzucać małe niebieski pigułki za komodę. Byłam Kumari przez siedem Dasain.
Myślałam, że będę się czuła jak wcześniej, ale tak nie było. To nie był dyskomfort, jaki powodowały tabletki, tylko wrażliwa, dotkliwa świadomość mojego ciała. Leżałam w drewnianym łożu i czułam, jak moje nogi się wydłużają. Stałam się bardzo, bardzo świadoma moich malutkich sutków. Żar i wilgoć jeszcze to pogarszały, albo tak mi się wydawało.
W każdej chwili mogłam otworzyć palmer i zapytać, co się ze mną dzieje, ale nie zrobiłam tego. Bałam się, że mógłby mi powiedzieć, że to koniec mojej boskości.
Wysoka Kumarima musiała zauważyć, że skraj mojej szaty nie sięga już podłogi, ale to Uśmiechnięta Kumarima odwróciła się w korytarzu, którym spieszyłyśmy do holu, zawahała się przez chwilę i odezwała się łagodnie, uśmiechając się jak zwykle.
— Jak ty rośniesz, devi. Czy wciąż…? Nie, wybacz mi, naturalnie… to musi być ta pogoda, że dzieci rosną jak młode drzewka. Moje własne powyrastały ze wszystkich swoich rzeczy, nic na nie nie pasuje.
Następnego ranka, kiedy się ubierałam, usłyszałam stuknięcie przy drzwiach, jakby drapnięcie myszy czy uderzenie owada o ścianę.
— Devi?
Ani owad, ani mysz. Zamarłam z palmerem w ręce, z odbiornikiem wsączającym mi do głowy poranne wiadomości z Awadh i Bharat.
— Ubieramy się.
— Tak, devi, dlatego chciałabym wejść.
Ledwie zdążyłam zerwać palmer i wepchnąć go pod materac. Ciężkie drzwi otworzyły się.