— Ubieramy się samodzielnie odkąd miałyśmy sześć lat — odparowałam.
— Tak, w istocie — powiedziała Uśmiechnięta Kumarima, uśmiechając się. — Ale niektórzy kapłani wspomnieli mi, że ceremonialna suknia była nieco niedbale nałożona.
Stałam w moim czerwonym i złotym nocnym stroju, rozłożyłam ramiona i obróciłam się, jak jeden z pogrążonych w transie tancerzy, których widziałam na ulicy z lektyki. Uśmiechnięta Kumarima westchnęła.
— Devi, wiesz równie dobrze, jak ja…
Ściągnęłam szatę przez głowę i stanęłam naga, wyzywając ją, by popatrzyła, by obejrzała moje ciało w poszukiwaniu oznak kobiecości.
— Widzisz? — wyzwałam ją.
— Tak — powiedziała — ale co masz za uchem?
Wyciągnęła rękę, żeby zdjąć zaczep. Błyskawicznie znalazł się w mojej garści.
— Czy to jest to, o czym myślę? — powiedziała Uśmiechnięta Kumarima, miękki uśmiech wypełnił przestrzeń między mną a drzwiami. — Kto ci to dał?
Mocniej zacisnęłam pięść.
— Jesteśmy boginią, nie możesz nam rozkazywać.
— Bogini powinna zachowywać się jak bogini, a ty zachowujesz się jak bachor. Pokaż mi to.
Ona była matką, ja byłam jej dzieckiem. Moje palce się rozchyliły. Uśmiechnięta Kumarima spojrzała, jakby trzymała jadowitego węża. Dla jej oczu i wiary tak właśnie było.
— Skażenie — powiedziała słabo. — Zepsute, wszystko zepsute. — Jej głos się podniósł. — Wiem, kto ci to dał!
Zanim zdążyłam zacisnąć palce złapała plastikową kroplę. Cisnęła zaczep na podłogę, jakby ją oparzył. Widziałam, jak unosi się skraj jej spódnicy, widziałam jak opada obcas, ale to był mój świat, moja wyrocznia, moje okno na piękno. Rzuciłam się, by ratować mały plastikowy płód. Nie pamiętam bólu ani szoku, nawet wrzasku przerażenia Uśmiechniętej Kumarimy, kiedy opadł jej obcas, ale zawsze będę widzieć czubek mojego palca wskazującego tryskający czerwoną krwią.
Fałdy mojego sari łopotały na wietrze, kiedy przedzierałam się przez wieczorne korki Delhi. Waląc dłonią w klakson kierowca małego, pomalowanego jak osa phatphata wbił się między ciężką ciężarówkę wymalowaną w krzykliwe podobizny bogów i apsaras, a kremowe rządowe maruti i wepchnął się w wielką czakrę ruchu ulicznego wokół Connaught Place. W Awadh do prowadzenia najbardziej potrzebne są uszy. Ryk trąbek i klaksonów i dzwonków riksz dochodzi ze wszystkich stron jednocześnie. Zaczyna narastać przed świtem i cichnie jedynie dobrze po północy. Kierowca ubrany w saddhu przemierzał ulice tak spokojnie, jakby brodził przez Świętą Yamunę. Ciało miał białe od świętego popiołu, duch żałoby, ale jego trójząb Sziwy zapłonął krwistą czerwienią w świetle opadającego słońca. Uważałam Katmandu za brudne, ale złote światło i niewiarygodne zachody słońca spowodowane zanieczyszczeniem były jeszcze gorsze. Siedząc z Deepti na tylnym siedzeniu motorikszy miałam na twarzy maskę i gogle chroniące moje starannie pomalowane oczy. Ale w wieczornym wietrze poła mojego sari trzepotała na ramieniu, a małe srebrne dzwoneczki pobrzękiwały cicho.
Nasza mała flota liczyła sześć pojazdów. Jechaliśmy wzdłuż szerokich alej British Raj, mijając podupadające czerwone budowle starych Indii, w stronę szklanych iglic Awadh. Nad wieżami krążyły czarne kanie, padlinożercy, zbieracze śmierci. Skręciliśmy pomiędzy chłodne drzewa neem na podjazd prowadzący do rządowego bungalowu. Podparty kolumnami ganek był oświetlony pochodniami. Służba domowa w mundurach Rajput eskortowała nas do namiotu shaadi.
Mamaji przyjechała przed nami. Trzepotała i niepokoiła się pośród swoich ptaków; nerwowo oblizywała wargi, zacierała dłonie, upominała.
— Wstawać, wstawać, nie będziemy tu mieć żadnych niespodzianek. Na tym shaadi moje dziewczęta będą najładniejsze, słyszycie?
Shweta, jej koścista asystentka o poważnej minie, zebrała nasze maski ochronne.
— Dziewczęta, proszę przygotować palmery.
Znałyśmy tę procedurę z niemal wojskową dokładnością. Ręka w górę, nałożyć rękawiczkę, nałożyć pierścionki, zaczep za kolczykami, dekoracyjnie zamaskowany pośród frędzli dupatta upiętych na naszych głowach.
— Jesteśmy dziś zaszczyceni najlepszym towarzystwem Awadh. Crčme de la crčme.
Ledwie mrugałam, kiedy przez moją wewnętrzną wizję przesuwały się dane.
— Już, dziewczęta, od lewej, pierwszy tuzin, dwie minuty na każdego, potem następny na liście.
Mamaji klasnęła w ręce i uformowałyśmy szereg. Zespół grał wiązankę muzycznych numerów z Town and Country, opery mydlanej, która w wyrafinowanym Awadh była narodową obsesją. Oto stałyśmy, dwanaście małych, oczekujących żon, a służący otworzyli namiot.
Aplauz zerwał się jak deszcz. Setka mężczyzn, stojących w półkolu, klaszczących entuzjastycznie, z twarzami rozjaśnionymi światłem świątecznych latarni.
Kiedy przybyłam do Awadh pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, byli ludzie. Ludzie pchający się, ludzie błagający, ludzie mówiący, ludzie mijający się bez spojrzenia, bez słowa, bez pozdrowienia. Sądziłam, że w Katmandu jest więcej ludzi, niż można sobie wyobrazić. Nie widziałam Old Delhi. Ciągły hałas, codzienna bezduszność, brak jakiegokolwiek szacunku zdezorientował mnie. Można było zniknąć w tłumie twarzy jak kropla deszczu w jeziorze. Drugą rzeczą, jaką zauważyłam, to to, że wszystkie twarze należały do mężczyzn. Tak było w istocie, jak wyszeptał do mnie mój palmer. Przypadało tu czterech mężczyzn na jedną kobietę.
Przystojni mężczyźni, dobrzy mężczyźni, bogaci mężczyźni, mężczyźni z ambicjami i karierą i majątkiem, mężczyźni władzy i perspektyw. Mężczyźni, którzy nie mieli żadnej nadziei na małżeństwo wewnątrz swojej klasy czy kasty. Shaadi niegdyś było słowem na obrzędy weselne, pan młody na białym koniu, taki dostojny, panna młoda zawstydzona i urocza za złotym welonem. Potem stało się określeniem na agencje matrymonialne: mili Agarwalowie o złocistej karnacji, wykształceni w USA, na studiach MBA, szukają żon. Teraz to parada panien młodych, rynek małżeński dla samotnych mężczyzn z dużym posagiem. Posagi, z których płacili Lovely Girl Shaadi Agency sowitą prowizję.
Cudowne dziewczęta ustawiły się w linii po lewej stronie Jedwabnej Ściany biegnącej przez cały ogród. Pierwszych dwunastu mężczyzn zebrało się po prawej. Byli pozornie rozluźnieni i ubrani w swoje najlepsze rzeczy, ale widać było, że się denerwują. Podział był tylko rzędem sari upiętych na linie rozciągniętej między plastikowymi wspornikami, trzepoczących w wieczornym wietrze. Oznaka przyzwoitości. Purdah. Nawet nie były z jedwabiu.
Pierwsza wyszła Reshmi. Była Yadav, wieśniaczką z Uttaranchal, o wielkich dłoniach i szerokiej twarzy. Córka chłopa. Potrafiła gotować, szyć i śpiewać, planować wydatki, zarządzać zarówno domowymi aeai, jak służbą. Jej pierwszym rozmówcą był łasicowaty mężczyzna z mizerną żuchwą w białym rzędowym garniturze i czapce Nehru. Miał kiepskie zęby. Nic ciekawego. Każda z nas mogła mu powiedzieć, że marnuje pieniądze na shaadi, ale pozdrowili się i wyszli, trzymając się w przepisowej odległości trzech kroków. Na końcu przechadzki Reshmi zatoczy pętlę, stanie na końcu rzędu i spotka następnego konkurenta. Na dużych shaadi, takich jak to, pod koniec imprezy moje stopy krwawiły. Czerwone ślady stóp na marmurowych podłogach dziedzińca posiadłości Mamaji.
Wyszłam z Ashokiem, trzydziestodwuletnim grubasem, który trochę sapał, kiedy szliśmy. Chociaż był Punjabi, to ubrany był w grubą, białą kurtę, najmodniejszą w tym sezonie. Poza tym miał wielką, nieporządną brodę i tłuste włosy, które mocno pachniały pomadą Dapper Deepak. Zanim w ogóle się pozdrowiliśmy wiedziałam, że to jego pierwsze shaadi. Widziałam, jak poruszał gałkami ocznymi czytając moje dane, które wydawały się wyświetlać przed nim. Nie musiałam czytać jego, żeby wiedzieć, że jest dataraja, nie mówił o niczym innym niż tylko o sobie i genialnych rzeczach, którymi się zajmował; specyfikacjach nowej macierzy procesorów proteinowych, sprzęcie, który hodował, sztucznych inteligencjach, które pielęgnował w swoich stajniach, swoich podróżach do Europy i Stanów Zjednoczonych, gdzie wszyscy znali jego imię i wielkich ludziach, którzy byli szczęśliwi, mogąc się z nim spotkać.