Dla kogoś, kto widział, jak demony odrywają kozie głowy, kto chodził po zakrwawionym jedwabiu we własnym pałacu, był niczym. Był niczym dla osoby ubranej, zgodnie z poleceniem posłańca, we wszelkie insygnia bogini. Czerwona szata, czerwone paznokcie, czerwone wargi, czerwone oko Sziwy namalowane ponad moimi własnymi, obwiedzionymi czarną kredką, przybranie głowy z płatków fałszywego złota i obwieszone sztucznymi perłami, na palcach krzykliwe pierścienie od sprzedawców taniej biżuterii na Kinari Bazaar, delikatny łańcuszek z prawdziwego złota biegł od ćwieka w moim nosie do kolczyka; raz jeszcze byłam Kumari Devi. Czułam, jak w moim wnętrzu poruszają się moje demony.
Mamaji pouczała mnie, kiedy zmierzałyśmy ze starego miasta do nowego. Owinęła mnie lekkim czadorem, żeby chronić, jak powiedziała, mój makijaż; a tak naprawdę, żeby osłonić mnie przed spojrzeniami przechodniów. Kiedy phatphat ruszył z dziedzińca posiadłości dziewczęta wołały za mną błogosławieństwa i modlitwy.
— Nie odzywaj się. Jeśli przemówi do ciebie pochyl głowę jak dobra Hinduska. Jeżeli trzeba będzie coś powiedzieć, ja to zrobię. Może i byłaś boginią, ale on jest braminem. Mógłby kupić tuzin takich zakichanych pałaców, jak twój. Ponadto nie pozwól, żeby zdradziły cię oczy. Oczy nie mówią nic. Przynajmniej tego cię nauczyli w tym całym Katmandu, zgadza się? No to chodźmy, cho chweet, załatwmy to.
Szklany penthouse oświetlony był tylko poblaskiem miasta i ukrytymi lampami, które dawały nieprzyjemne, niebieskie światło. Ved Prakash Narayan siedział na wyściełanym krześle wyciosanym z kawałka prostego, czarnego marmuru. Jego prostota mówiła o bogactwie i władzy więcej, niż jakiekolwiek bogate zdobienia. Moje bose stopy szeptały na pełnym gwiazd szkle. Kiedy zbliżyłam się do podwyższenia niebieskie światło stało się mocniejsze. Ved Prakash Narayan był ubrany w pięknie wykonany płaszcz sherwani i tradycyjną, obcisłą koszulę. Pochylił się do światła i tylko samokontrola wpojona mi przez Wysoką Kumarimę powstrzymała mnie od westchnienia.
Na tronie Cesarzy Mughal siedział dziesięcioletni chłopiec.
Życie dwa razy dłuższe, ale starzenie wolniejsze o połowę. Najlepsze dzieło inżynierów genetyków mogło się mierzyć z czterema milionami lat ludzkiego DNA. Dziecięcy mąż dla niegdyś dziecięcej bogini. Tyle że to nie było dziecko. Z punktu widzenia prawa, doświadczenia, edukacji, gustu i emocji był to dwudziestoletni mężczyzna, pod każdym względem z wyjątkiem fizycznego.
Stopami nie sięgał podłogi.
— Doprawdy, bardzo niezwykłe.
To był głos chłopca. Ześlizgnął się ze swojego tronu, obszedł mnie oglądając tak, jakbym była eksponatem w muzeum. Był o głowę niższy ode mnie.
— Tak, w istocie wyjątkowa. Jaka jest cena?
Mamaji spod drzwi wymieniła sumę. Skupiłam się na tym, czego mnie nauczono i starałam się nie łapać jego spojrzenia, kiedy krążył wokół mnie.
— Do przyjęcia. Do końca tygodnia mój człowiek dostarczy intercyzę. Bogini. Moja bogini.
Potem spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam, gdzie były wszystkie jego brakujące lata. Były niebieskie, obce, i zimniejsze od wszystkich świateł w jego podniebnym pałacu.
Kiedy przychodziło do wspinaczki na drabinę społeczną ci bramini byli gorsi od wszystkiego. Ashok przesłał mi wiadomość na moją aeai na szczycie posiadłości shaadi, więzienia zmienionego w buduar panny młodej. Kasty w kastach wewnątrz kast. Jego słowa wisiały w powietrzu ponad zamglonymi wałami czerwonego fortu, zanim rozpłynęły się w fantazjach muzykalnych gołębi. Twoje dzieci będą błogosławione.
Aż do tej pory nie pomyślałam o obowiązkach żony dziesięciolatka.
Kiedy w bańce sztucznego klimatu, umiejscowionej na wypielęgnowanym trawniku przed grobowcem Cesarza Humayuna, zostałam poślubiona Vedowi Prakash Narayanowi, na dworze panowało nieznośne gorąco. Tak jak wtedy, kiedy mnie mu zaprezentowano, byłam ubrana jak Kumari. Mój mąż, cały w złocie, przybył na białym koniu, za którym kroczyli muzycy i dwanaście słoni z kolorowymi ozdobami na ciosach. Ziemię patrolowały roboty, astrologowie ogłosili pomyślne wróżby, a bramin starego typu, ze swoim czerwonym sznurem, pobłogosławił nasz związek. Wokół mnie spadały płatki róż, dumni rodzice rozdawali swoim gościom klejnoty z Hyderabad, moje siostry shaadi szlochały z radości i smutku rozstania, Mamaji uroniła łzę, a podła, stara Shweta krążyła wokół i chowała za pazuchę jedzenie z bufetu. Kiedy umilkły oklaski i skończyły się gratulacje zauważyłam wszystkich innych dziesięcioletnich chłopców o mrocznych twarzach z ich pięknymi, wysokimi, zagranicznymi żonami. Przypomniałam sobie, kto tu jest dziecięcą panną młodą. Ale żadna z nich nie była boginią.
Niewiele pamiętam z tego, co było potem, tylko twarz za twarzą, za twarzą, usta, usta, usta, otwarte, hałasujące, pochłaniające kieliszek za kieliszkiem, za kieliszkiem francuskiego szampana. Nie piłam, ponieważ nie lubię alkoholu, jednak mój młody mąż w swoim wytwornym stroju owszem, palił też wielkie cygaro. Kiedy wsiedliśmy do samochodu — miesiąc miodowy był kolejną zachodnią tradycją, którą przejęliśmy — zapytałam, czy ktoś pamiętał, aby powiadomić moich rodziców.
Polecieliśmy do Mumbai firmowym odrzutowcem. Nigdy wcześniej nie leciałam samolotem. Przycisnęłam dłonie, nadal pokryte wzorami z henny, po obu stronach okienka, jakbym chciała zatrzymać każdy kawałek Delhi przemykający pode mną. To było jak w boskiej wizji, jaką miałam spoglądając w dół, na Indie, z mojego łoża w Kumari Ghar. To zaprawdę był pojazd bogini. Jednak kiedy zawracaliśmy w powietrzu nad wieżami New Delhi, demony szeptały, będziesz stara i wyschnięta, kiedy on nadal będzie w kwiecie młodości.
Kiedy limuzyna z lotniska skręciła w Marine Drive i zobaczyłam Morze Arabskie polśniewające w światłach miasta, poprosiłam męża, żebyśmy się zatrzymali, bym mogła patrzeć i podziwiać. Poczułam łzy w oczach i pomyślałam, że taka sama woda jest w tobie. Ale demony nie zamilkły: jesteś żoną czegoś, co nie jest człowiekiem.
Mój miesiąc miodowy był pełen cudów: nasz apartament o szklanych ścianach, otwierający się na zachód słońca nad Chowpatty Beach. Nowe wspaniałe ubrania, jakie wkładaliśmy jadąc po bulwarach, gdzie gwiazdy i bogowie filmu uśmiechali się i błogosławili nas za pośrednictwem naszych palmerów. Kolor, ruch, hałas, rozmowy; ludzie i ludzie i ludzie. Ponad tym wszystkim szum i zapach obcego morza.
Pokojówki przygotowały mnie do nocy małżeńskiej. Kąpały mnie i namaszczały, smarowały oliwką i masowały, malowały wzory henną na moich dłoniach i ramionach, na moich małych, wysokich piersiach, w dół do czakry manipuraka nad pępkiem. Wplotły mi we włosy złote ozdoby, na ramiona nasunęły bransolety, na palce u rąk i nóg pierścionki, upudrowały moją ciemną nepalską skórę. Oczyściły mnie dymem kadzidła i płatkami kwiatów, owinęły welonami i jedwabiem i plotkami. Przedłużyły mi rzęsy i uczerniły oczy i opiłowały paznokcie w idealne owale.
— Co ja mam robić? Nigdy nawet nie dotknęłam mężczyzny — zapytałam, ale one mnie pozdrowiły i usunęły się bez odpowiedzi. Ale starsza — Wysoka Kumarima, jak o niej pomyślałam — zostawiła na mojej otomanie małe pudełeczko. W środku były dwie białe pigułki.
Były dobre. Nie powinnam się spodziewać niczego innego. W jednej chwili stałam zdenerwowana i wystraszona na dywanie z Turkiestanu, otoczona miękkim nocnym powietrzem, pachnącym morskim falami, w drugiej przez złoty zaczep przy uchu do mojego mózgu wlały się wizje z Kamasutry, wirując wokół mnie jak gołębie nad Chandni Chowk. Popatrzyłam na wzory, które moje siostry shaadi wymalowały mi na dłoniach, a one tańczyły i odrywały się od mojej skóry. Zapachy mojego ciała i perfum były żywe, uwodzicielskie. To było tak, jakby zerwano ze mnie skórę i obnażono wszystkie nerwy. Nawet dotyk ledwie poruszającego się nocnego powietrza był nieznośny. Każdy klakson samochodu na Marine Drive był jak stopione srebro, wlewające mi się do uszu.