Pierwszy autobus złapałam poza granicami Jaunpur. Po wyczyszczeniu konta Ashoka uznałam, że lepiej będzie wyjechać z Varanasi nie budząc podejrzeń. Nie potrzebowałam Brihaspatiego, żeby wiedzieć, że łowcy aeai mnie szukają. Oczywiście mieli obstawione lotniska, dworce kolejowe i autobusowe.
Ze Świętego Miasta wyjechałam nieoznakowaną taksówką. Kierowca wydawał się zadowolony z wysokości napiwku. Drugi autobus zabrał mnie z Gorakhpur przez pola dhal i plantacje bananowców do leżącego na granicy Nautanwa. Celowo wybrałam małe, położone na uboczu Nautanwa, ale nadal pochylałam głowę i powłóczyłam nogami, kiedy podeszłam do sikhijskiego oficera imigracyjnego stojącego za kontuarem. Wstrzymałam oddech. Przepuścił mnie nawet nie spoglądając na moją kartę identyfikacyjną.
Weszłam na łagodne zbocze i przekroczyłam granicę. Nawet gdybym oślepła wiedziałabym od razu, że wkroczyłam do swojego królestwa. Wielki ryk, który cały czas mi towarzyszył, umilkł tak nagle, że wydawał się odbijać echem. Huk ruchu ulicznego nie przedostawał się przez przeszkody. Prowadził, przemykał się między pieszymi i świętymi krowami stojącymi z wywieszonymi ozorami na środku drogi, przeżuwającymi.
W biurze, gdzie wymieniłam rupie Bharati na nepalskie, ludzie byli grzeczni; w sklepie, w którym kupiłam torbę tłustych pierożków nikt mnie nie nagabywał, nie popychał ani nie próbował sprzedać rzeczy, których nie chciałam; w tanim hotelu, w którym wynajęłam pokój na noc, uśmiechali się nieśmiało. Nie żądali, nie żądali, nie żądali.
Spałam tak mocno, że było to jak opadanie pośród niekończących się obłoków pachnących niebem. Rano przyjechał trzeci autobus, żeby zabrać mnie do Katmandu.
Droga była jedną wielką kawalkadą ciężarówek, śmigających w tę i z powrotem, zawracających i hamujących, a wszystko to w trakcie jazdy pod górę, wciąż pod górę. Skrzynia biegów starego autobusu rzęziła. Silnik się dławił. Kochałam ten dźwięk, dźwięk silników walczących z grawitacją.
To był dźwięk mojego najwcześniejszego wspomnienia, zanim drogą taką jak ta do Shakya przybyli mnisi oceniający dzieci. Łańcuchy ciężarówek i autobusów nocą. Spojrzałam na przydrożne jadłodajnie, sterty kamieni, trzepoczące chorągiewki modlitewne szarpane wiatrem, liny rozpięte nad czekoladowo-śmietankową rzeką daleko w dole, chude dzieci kopniakami przesuwające po nich klatki. Takie znane, takie obce dla demonów dzielących moją czaszkę.
Dziecko musiało płakać już od jakiegoś czasu, zanim hałas przebił się przez rzężenie autobusu. Matka siedziała dwa rzędy przede mną, nuciła, kołysała i uspokajała malutką dziewczynkę, ale płacz przeszedł we wrzask.
To Nasatya kazała mi wstać z siedzenia i podejść do niej.
— Daj mi ją — powiedziałam i w moim głosie musiał być jakiś ton polecenia medycznej aeai, bo bez namysłu podała mi dziecko. Odsunęłam materiał, w który było owinięte. Brzuszek dziewczynki był boleśnie wzdęty, kończyny miękkie i blade.
— Zaczyna się u niej kolka po czymś, co zjadła — powiedziała matka, zanim zdążyła mnie powstrzymać przez zajrzeniem w pieluchę. Smród był potworny; kupa wielka i jasna.
— Czym ją karmiłaś?
Kobieta pokazała chleb roti, przeżuty na brzegach, żeby zmiękczyć go dla dziecka. Włożyłam palec do ust małej, chociaż Vaishvanara, specjalistka od żywienia, już wiedziała, co znajdziemy. Język był jaskrawoczerwony, cały w drobnych wrzodach.
— Czy to się zaczęło, kiedy zaczęłaś podawać jej stały pokarm? — zapytałam. Matka skinęła głową. — Dziecko ma celiakię — ogłosiłam. Kobieta w przerażeniu przyłożyła dłonie do twarzy, zaczęła się kołysać i zawodzić. — Nic jej nie będzie, nie wolno ci tylko karmić jej chlebem, ani niczym zrobionym ze zboża, z wyjątkiem ryżu. Nie przyswaja protein z pszenicy i jęczmienia. Dawaj jej ryż i warzywa, a szybko dojdzie do siebie.
Kiedy wracałam na miejsce, cały autobus się na mnie gapił. Kobieta z dzieckiem wysiadła w Naubise. Dziecko wciąż kwiliło, teraz osłabione, ale kobieta uniosła rękę i pozdrowiła mnie. Błogosławieństwo. Przybyłam do Nepalu nie mając celu, planu ani nadziei, tylko potrzebę powrotu. Ale teraz zaczął formować się pomysł.
Za Naubise droga wznosiła się stale, wijąc się przez góry otaczające Katmandu. Nadchodził wieczór. Z tyłu widać było rzekę reflektorów, czołgającą się przez górskie zbocze. Kiedy autobus na stromiźnie wydał z siebie kolejny upiorny jęk, zobaczyłam przed nami takiego samego węża, wspinającego się w górę w powodzi czerwonych świateł. Autobus toczył się po długim zboczu.
Słyszałam, wszyscy słyszeli, dziwny hałas w silniku. Na górze wczołgaliśmy się na wysoką przełęcz, gdzie rozdzielały się wody, w prawo do doliny Katmandu, w lewo do Pokhara i High Himalaya. Wolniej, wolniej. Wszyscy czuliśmy zapach palącej się izolacji, słyszeliśmy stukanie.
To nie ja ruszyłam do kierowcy i jego zmiennika. To był demon Trivasti.
— Stop, stop, natychmiast — zawyłam. — Alternator się zatarł! Spalisz nas wszystkich!
Kierowca zjechał do wąskiej zatoczki przy skale. Obok nas z milimetrowym zapasem przemykały ciężarówki. Podnieśliśmy maskę. Zobaczyliśmy dym walący z alternatora. Mężczyźni potrząsali głowami i zdejmowali palmery. Pasażerowie zebrali się przed autobusem gapić się i rozmawiać.
— Nie, nie, nie, podajcie mi klucz francuski — zażądałam.
Kierowca patrzył bez ruchu, ale ponaglająco potrząsnęłam wyciągniętą ręką. Być może pamiętał płaczące dziecko. Być może myślał o tym, ile potrwa ściągnięcie z Katmandu lawety. Być może myślał o tym, jak dobrze by było siedzieć w domu z żoną i dziećmi. Położył mi klucz na dłoni. W niecałą minutę zdjęłam pasek i odłączyłam alternator.
— Łożyska się zatarły — powiedziałam. — To częsta wada modeli sprzed 2030. Jeszcze sto metrów i wszystko by się spaliło. Możesz jechać na baterii. Wystarczy, żeby dotrzeć do Katmandu.
Gapili się na tę małą dziewczynkę w indyjskim sari z okrytą głową, ale podciągniętymi rękawami i palcami brudnymi od smaru.
Demon wrócił na swoje miejsce i było jasne, co muszę teraz zrobić. Kierowca i jego zmiennik wołali za mną, kiedy szłam wzdłuż linii pojazdów. Zignorowaliśmy ich. Kierowcy naciskali wielotonowe klaksony proponując podwiezienie. Szłam dalej. Teraz mogłam dostrzec szczyt. Nie był daleko od miejsca, w którym rozchodziły się trzy drogi. Z powrotem do Indii, w dół do miasta, w góry.
Na dużej stacji, gdzie zawracały ciężarówki, stała herbaciarnia. Była jasna od świateł neonów zachwalających amerykańskie drinki i wodę mineralną Bharati, jak coś, co spadło z gwiazd. Terkotał generator. Znajomo mruczał telewizor, w którym leciały wiadomości z Nepalu. Powietrze pachniało gorącym olejem i biodieslem.
Właściciel nie wiedział, co ze mną począć, dziwną małą dziewczynką w indyjskim ubraniu.
— Ładna noc — powiedział wreszcie.
Tak było. Ponad smogiem i sadzą w dolinie powietrze było magicznie czyste. Daleko sięgałam wzrokiem. Na zachód, gdzie widać było ostatnie błyski światła. Wielkie szczyty Manaslu i Annapurny lśniły różowawo na tle granatu.
— To prawda — powiedziałam. — Och, to prawda.
Samochody przesuwały się powoli. Ruch na tym skrzyżowaniu światów nigdy nie ustawał. Stałam w blasku neonu, długo patrząc na góry i pomyślałam, że to tam powinnam żyć. Powinniśmy żyć w drewnianym domu, blisko drzew, ze strumieniem lodowatej wody spływającym z gór. Powinniśmy mieć ogień i telewizor do towarzystwa i chorągiewki modlitewne powiewające na wietrze i za jakiś czas ludzie przestaną się bać i przyjdą ścieżką do naszych drzwi. Jest wiele dróg do świętości. Jest wielka świętość, świętość rytuału i wspaniałości, krwi i przerażenia.