Nasza powinna być mała, świętość małych cudów i codziennych zachwytów. Naprawionych maszyn, działających programów, uleczonych ludzi, zaprojektowanych domów, nakarmionych ciał i umysłów. Powinnam być małą boginią.
Z czasem opowieści o mnie rozejdą się i ludzie będą przychodzić z bliska i z daleka; Nepalczycy i obcy, podróżnicy, turyści i mnisi. Może któregoś dnia mężczyzna, który się nie boi. To byłoby dobre. Ale jeśli nie przyjdzie, to też będzie dobrze, bo nigdy nie będę sama, nie w domu pełnym demonów.
Potem zorientowałam się, że biegnę, za mną wołanie zaskoczonego chai-wallaha — Hej! Hej! Hej! — biegnę wzdłuż wolno przemieszczających się samochodów, waląc w drzwi — Pokhara! Pokhara! — ślizgając się na ostrym żwirze, w stronę dalekich, jasnych gór.
Przełożyła Martyna Plisenko
Paolo Bacigalupi
LUDZIE PIASKU I POPIOŁU
— Wrogie poruszenie! W głębi obszaru! W głębi!
Kiedy zalała mnie fala adrenaliny zdarłem swoje panoramiczne gogle. Wirtualne miasto, które miałem zrównać z ziemią zniknęło, zastąpione przez nasze centrum monitoringu, nadające obrazy działań górniczych SesCo. Na jednym ekranie widać było czerwony świecący ślad intruza, przesuwający się po mapie terenu, gorącą plamkę światła, jak krew, przesuwającą się w stronę Pit 8.
Jaak już wypadł z pomieszczenia. Pognałem po mój sprzęt.
Złapałem Jaaka w zbrojowni, kiedy złapał swój TS-101 i przecinaki i naciągał na swoje wytatuowane ciało egzoszkielet. Na masywnym ramieniu powiesił ładownice z bateriami i pobiegł do śluzy prowadzącej na zewnątrz.
Wbiłem się we własny egzoszkielet, zabrałem 101, sprawdziłem, czy jest naładowany i poszedłem za nim.
Lisa już siedziała w HEV, kiedy luk się rozhermetyzował, jego turbowentylatorowy silnik zawył jak banshee. Centaury wartownicze skierowały na mnie swoje 101, a potem je opuściły, kiedy w ich głowy załadowały się dane swój/wróg. Ruszyłem wzdłuż pasa startowego, od ukąszeń mroźnego wiatru Montany i wyziewów silników Hentasa Mark V piekła mnie skóra. Nad głowami chmury były pomarańczowe od świateł robotów górniczych SesCo.
— Rusz się, Chen! Jazda! Jazda! Jazda!
Wskoczyłem do środka. Statek wystrzelił w niebo. Przechylił się przy skręcie, wciskając mnie w przegrodę, a potem Hentasy zaskoczyły i myśliwiec wystrzelił naprzód. Właz się zamknął. Wycie wiatru ucichło.
Z trudem przepchnąłem się do kabiny pilotów i ponad ramionami Jaaka i Lisy patrzyłem na krajobraz poniżej.
— Dobrze się grało? — spytała Lisa.
Jęknąłem.
— Wygrywałem. Doszedłem do Paryża.
Przebiliśmy się przez mgły nad sztucznymi jeziorami, przelatując o cale nad powierzchnią wody, a potem trafiliśmy w brzeg.
Myśliwiec szarpnął się, kiedy oprogramowanie antykolizyjne oderwało nas od pofałdowanego terenu. Lisa zlekceważyła komputery i zmusiła statek, żeby wrócił na kurs, prowadząc nas tak nisko, że mógłbym wyciągnąć ręce i przeciągnąć je po usypisku.
Zawyły alarmy. Jaak je wyłączył, a Lisa ściągnęła myśliwiec jeszcze niżej. Przed nami pojawiła się hałda odpadów górniczych. Roznieśliśmy ją na miazgę i opadliśmy ostro w następną dolinę. Hentasy zadygotały, kiedy Lisa zmusiła je do pracy na granicy ich możliwości. Przeskoczyliśmy kolejną hałdę.
Na horyzoncie rozciągał się poszarpany krajobraz podziurawionych szybami gór. Znów zapadliśmy w mgłę i prześlizgnęliśmy się nisko nad zbiornikiem retencyjnym, zostawiając falę na jego tłustych, złocistych wodach.
Jaak wpatrywał się w skanery myśliwca.
— Mam to. — Wyszczerzył zęby. — Porusza się, ale wolno.
— Kontakt w ciągu minuty — powiedziała Lisa. — Nie podejmuje żadnych działań.
Obserwowałem intruza na ekranach namierzających, pokazujących dane w czasie rzeczywistym, przesyłane z satelitów SesCo.
— To nawet nie jest zamaskowany cel. Mogliśmy spuścić na niego mini nie ruszając się z bazy, gdybyśmy wiedzieli, że nie ma zamiaru bawić się w chowanego.
— Mógłbyś dokończyć swoją grę — powiedziała Lisa.
— Wciąż moglibyśmy użyć pocisku nuklearnego — zasugerował Jaak.
Potrząsnąłem głową.
— Nie, zastanówmy się. Jeśli go wyparujemy, nic nie zostanie i Bunbaum będzie chciał wiedzieć, do czego użyliśmy myśliwca.
— Trzydzieści sekund.
— Będzie miał to gdzieś, dopóki ktoś nie weźmie myśliwca i nie przeleci się dla rozrywki do Cancun.
Lisa wzruszyła ramionami.
— Chciałam tylko popływać.
Myśliwiec przeskoczył nad kolejnym usypiskiem.
Jaak wpatrywał się w swój monitor.
— Cel się oddala. Nadal jest wolny. Dopadniemy go.
— Piętnaście sekund do zrzutu — powiedziała Lisa. Odpięła pasy i przełączyła myśliwiec na autopilota.
Kiedy HEV wyskoczył w niebo wszyscy ruszyliśmy do włazu. Autopilot desperacko pragnął oderwać się od kamienistej ziemi pod kadłubem.
Wysypaliśmy się przez właz, jedno, dwoje, troje, opadając jak Ikar. Wbiliśmy się w ziemię z prędkością setek kilometrów na godzinę. Nasze egzoszkielety zatrzeszczały jak szkło, wyrzucając w niebo odłamki. Wokół nas rozwinęły się osłony, czarne, metaliczne płatki, rozpraszające radary i wykrywacze ciepła naszego wroga, podczas gdy ostrożnie podnosiliśmy się na nogi w grząskim usypisku.
Myśliwiec rozwalił grzbiet usypiska, Hentasy zakaszlały, zapłonął cel.
Rzuciłem się w prawo i pobiegłem w górę, stopy grzęzły mi w żółtym błocie odpadowym i łachach żółtawego śniegu. Za mną Jaak leżał na ziemi z rozłożonymi ramionami. Osłona jego egzoszkieletu znaczyła jego drogę, długi ślad czarnego, połyskującego metalu. Lisa leżała sto jardów dalej, kość udowa wystawała z jej ciała jak jaskrawy, biały wykrzyknik.
Dotarłem na szczyt hałdy i popatrzyłem w dół.
Nic.
W swoim hełmie wywołałem powiększenie. Przede mną rozciągały się monotonne pasma odpadów. Otoczaki, niektóre równie duże jak nasz Hev, niektóre popękane i potrzaskane ładunkami wybuchowymi, leżały pośród odpadów razem z kruchymi, żółtymi łupkami i pyłem kamiennym pozostałym po działaniach SesCo.
Jaak pojawił się koło mnie, a zaraz potem Lisa, nogawka jej kombinezonu była podarta i zakrwawiona. Starła z twarzy żółte błoto, zjadła je i popatrzyła w dolinę poniżej.
— Jest coś?
Potrząsnąłem głową.
— Jeszcze nie. U ciebie w porządku?
— Czyste złamanie.
Jaak wskazał na coś.
— Tam!
W dolinie coś biegło, oświetlone przez myśliwiec. Wpadło do płytkiego strumienia, gęstego od kwasów odpadowych. Statek naprowadzał to na nas. Nic. Żadnych rakiet. Żadnego popiołu. Tylko to biegnące stworzenie. Masa splątanej sierści. Czworonożne. Pokryte błotem.
— Jakiś biotech? — zdziwiłem się.
— To nie ma rąk — wymamrotała Lisa.
— Ani żadnego wyposażenia.
Jaak burknął.
— Jaki porąbaniec robi biotecha bez rąk?
Przepatrzyłem pobliskie hałdy.
— Może to pułapka?
Jaak sprawdził dane ze skanera, przekazane z najczulszych instrumentów myśliwca.
— Nie sądzę. Czy możemy posłać myśliwiec trochę wyżej? Chcę się rozejrzeć.