Na komendę Lisy myśliwiec uniósł się, ustawiając czujniki na pełen zasięg. Wycie turbowentylatorów ścichło, kiedy osiągnął wskazaną wysokość.
Jaak czekał, żeby na wyświetlacz w jego hełmie spłynęło więcej danych.
— Nie, nic. Ani żadnych nowych alarmów ze stacji na obrzeżach. Jesteśmy sami.
Lisa potrząsnęła głową.
— Trzeba było po prostu wystrzelić mini z bazy.
W dolinie biotech zwolnił do truchtu. Wydawał się być nieświadomy naszej obecności. Kiedy podszedł bliżej mogliśmy się mu przyjrzeć: włochaty czworonóg z ogonem. Sfilcowana sierść zwisała mu z podudzi jak frędzle, pozlepiana grudami błota. Na nogach miał plamy od kwasów w zbiornikach retencyjnych, jakby przeprawiał się przez strumienie moczu.
— To się nazywa paskudny biotech — powiedziałem.
Lisa zdjęła z ramienia swój 101.
— Biozdech, kiedy z nim skończę.
— Czekaj! — powiedział Jaak. — Nie rozwalaj tego!
Lisa spojrzała na niego zirytowana.
— Co znowu?
— To nie jest żaden biotech — wyszeptał Jaak. — To pies.
Poderwał się nagle i zjechał po zboczu wzgórza, biegnąc w stronę zwierzęcia.
— Zaczekaj! — krzyknęła Lisa, ale Jaak był już całkiem odsłonięty i gnał ze swoją największą szybkością.
Zwierzę spojrzało na Jaaka, wrzeszczącego i wyjącego, kiedy ześlizgiwał się ze zbocza, a potem odwróciło się i zaczęło uciekać. Nie miało z nim szansy. Pół minuty później dopadł zwierzęcia.
Spojrzeliśmy na siebie z Lisą.
— Cóż — powiedziała — jak na biotecha jest strasznie wolny. Widywałam szybsze centaury.
Zanim dotarliśmy do zwierzęcia, Jaak osaczył je w ciemnym rowie. Zwierzę, kiedy je otaczaliśmy, stało w środku strumyka brudnej wody, dygocząc, warcząc i pokazując kły. Próbowało się przemknąć pomiędzy nami, ale Jaak łatwo je zablokował.
Z bliska zwierzę wyglądało jeszcze bardziej żałośnie, niż z daleka, dobre trzydzieści kilogramów warczącego syfu. Jego łapy były zdarte i pokrwawione, miejscami brakowało sierści, a na skórze widać było jątrzące się chemiczne oparzenia.
— Niech mnie szlag — westchnąłem, gapiąc się na zwierzę. — To naprawdę wygląda jak pies.
Jaak skrzywił się.
— To jakby znaleźć pieprzonego dinozaura.
— Jak on mógł tam przeżyć? — Lisa machnęła ręką w stronę horyzontu. — Przecież nic tam nie ma. Musiał zostać zmodyfikowany. — Przypatrzyła mu się uważnie, a potem spojrzała na Jaaka. — Jesteś pewien, że nic nie przyszło z obrzeży? Że to nie jest jakaś pułapka?
Jaak potrząsną głową.
— Nic. Nawet piśnięcia.
Pochyliłem się w stronę zwierzęcia. Obnażyło zęby w grymasie nienawiści.
— Rwie się do walki. Może jest autentyczny.
— O tak, autentyczny jak nic — powiedział Jaak. — Raz widziałem psa, w zoo. Mówię wam, że to jest pies.
Lisa pokręciła głową.
— Niemożliwe. Gdyby to był prawdziwy pies, już by nie żył.
Jaak tylko się uśmiechnął i potrząsnął głową.
— Nie ma mowy. Popatrz tylko. — Wyciągnął rękę, żeby odsunąć kudły z pyska zwierzęcia.
Zwierzę pokazało zęby i zatopiło je w jego ramieniu. Warcząc, szarpnęło nim gwałtownie, podczas gdy Jaak przyglądał się, jak stworzenie wgryza mu się w ciało. Rzucało głową na prawo i lewo, próbując wyrwać mu rękę ze stawu. Kiedy trafiło na żyłę, pysk zalała mu krew.
Jack roześmiał się. Krwawienie ustało.
— Cholera. Popatrzcie tylko. — Uniósł rękę, aż zwierzę zawisło nad ziemią, szarpiąc się. — Mam zwierzątko.
Zwierzę zwisało z grubego ramienia Jaaka. Raz jeszcze spróbowało szarpnąć, ale jego ruchy były mało skuteczne, skoro nie miał oparcia. Nawet Lisa się uśmiechnęła.
To musi być wredne uczucie, obudzić się i stwierdzić, że jesteś na końcu swojej drogi ewolucyjnej.
Pies zawarczał, zdecydowany nie puszczać.
Jaak zaśmiał się i wyciągnął swój nóż molekularny.
— Masz, piesku — odciął sobie ramię, zostawiając je w paszczy zwierzęcia.
Lisa poderwała głowę.
— Myślisz, że moglibyśmy zarobić na tym jakąś kasę?
Jaak patrzył, jak pies pożera jego ramię.
— Gdzieś czytałem, że ludzie jedli psy. Ciekawe, jak smakuje.
Sprawdziłem czas na wyświetlaczu w hełmie. Straciliśmy już godzinę na bezproduktywne działania.
— Jaak, zabieraj swojego psa i pakuj go do myśliwca. Nie zjemy go, dopóki nie skontaktujemy się z Bunbaumem.
— Pewnie uzna go za własność firmy — burknął Jaak.
— Tak to już jest. Jednak nadal musimy złożyć raport. Równie dobrze można zatrzymać dowód, skoro go nie zniszczyliśmy.
Na kolację zjedliśmy piasek. Na zewnątrz bunkra w tę i z powrotem przesuwały się roboty kopalniane, wbijając się w ziemię, zmieniając ją w breję odpadków i kwasu skalnego, który zostawiały w otwartych sadzawkach albo spiętrzały w tysiącstopowe góry bezwartościowej gleby.
Słuchanie tych maszyn, pracujących przez cały dzień, było uspokajające. Tylko ty, roboty i zysk, a jeśli nic się nie zdarzyło w trakcie służby, zawsze była miła premia.
Po kolacji usiedliśmy razem i dla zabawy umieszczaliśmy ostrza wzdłuż kończyn Lisy tak, że z każdej strony wyglądała jak żyleta. Zastanawiała się nad ostrzami molekularnymi, ale zbyt łatwo było przy tym odciąć coś przez przypadek, a straciliśmy już wystarczająco dużo części ciała, żeby robić zamieszanie. Takie zabawy były dla ludzi, którzy nie musieli pracować: estetów z Nowego Jorku i Kalifornii.
Lisa miała zestaw DermDecora do takich zabaw. Kupiła go, kiedy ostatnio byliśmy na wakacjach i sporo za niego zapłaciła, zamiast zadowolić się czymś tańszym. Przecinaliśmy jej skórę do kości i umieszczaliśmy w niej ostrza. Nasz przyjaciel w LA powiedział, że w modę weszły imprezy DermDecora, na których każdy mógł wprowadzić w sobie modyfikacje i uzyskać pomoc w celu dosięgnięcia trudno dostępnych miejsc.
Lisa zrobiła mi świecący pas na plecach (prześliczny szlaczek fluorescencyjnie zielonkawych światełek, ciągnący się od kości ogonowej do podstawy czaszki jak na pasie startowym), więc nie miałem nic przeciwko temu, żeby jej pomagać, ale Jaak, który wszystkie swoje modyfikacje wprowadził w staroświeckim zakładzie na Hawajach, gdzie robiono blizny i tatuaże, nie był taki zadowolony. To było nieco frustrujące, ponieważ jej ciało, kiedy umieszczaliśmy ostrza, wciąż próbowało się zamknąć, ale w końcu sobie z tym poradziliśmy i godzinę później zaczęła wyglądać naprawdę dobrze.
Kiedy skończyliśmy z głównymi ustawieniami Lisy, usiedliśmy wokół i nakarmiliśmy ją. Miałem miskę błota odpadowego, które wpychałem jej do ust, żeby przyspieszyć proces integracji. Kiedy jej nie karmiliśmy, obserwowaliśmy psa. Jaak wsadził go do prowizorycznej klatki w rogu wspólnej sali.
Leżał tam jak martwy.
— Sprawdziłam jego DNA. To naprawdę jest pies — powiedziała Lisa.
— Bunbaum ci uwierzył?
Spojrzała na mnie krzywo.
— A jak myślisz?
Roześmiałem się.
Obrońcy taktyczni w SesCo mieli być szybcy, elastyczni i skuteczni, jednak nasza procedura operacyjna była zawsze taka sama: zrzucić atomówkę na intruzów, spopielić pozostałości, żeby nie mogli się zregenerować, potem wyskoczyć na plażę na urlop. Byliśmy niezależni i dopóki nasze decyzje taktyczne się sprawdzały, ufano nam, ale nie było sposobu, żeby SesCo uwierzyło, że jego żużlowi żołnierze znaleźli na hałdach odpadów psa.
Lisa pokiwała głową.