Pół ranka zeszło mi na próbach wydobycia z Anity jakichś odpowiedzi oraz na przywoływaniu reszty uczniów do porządku, żeby dali jej spokój. Uczę od czterdziestu dwóch lat. Tamtego dnia uczyłam od trzech godzin, ale już wiedziałam, że na wsi różnice jeszcze bardziej rzucają się w oczy. Kulawy pies w polu pszenicy przeznaczony jest do odstrzału. A Anita, biedaczka, była najwolniejsza z całej klasy.
Najbliższa miejscowość leżała dwadzieścia kilometrów dalej.
Dzieci przyjeżdżały konno, powozem, niektóre autem. Prócz tych, które przyjeżdżały autem, wszystkie pojawiały się w szkole ze względu na potrawkę. Kucharką była mama Anity. Kroiła warzywa i mięso na drobne kawałeczki, a do tego dodawała grzyby. To były takie brązowe, bardzo kwaśne kapelusze, które ujednolicały kolor i smak wszystkich potraw. I tak gulasz nie różnił się niczym od zupy z soczewicy.
Mama Anity była grubą i upartą kobietą, i zawsze chodziła w klapkach. O swojej córce mówiła tak, jakby to był ktoś obcy. „Nie ma się co przejmować, głucha jest, można do niej gadać po próżnicy”, tłumaczyła poklepując ją czule po głowie. „Jak tak dalej pójdzie, to się nawet nie nada do podawania do stołu u pana, nie ma co”.
Tego dnia dzieci wyjątkowo dokuczały Anicie. Musiałam jednego wyrzucić z klasy. Była zima. Wyjrzałam przez okno; chłopak, Gastón, dygotał. Wtedy pojawił się człowieczek na motorze. Widziałam, jak podaje chłopcu rękę, jak się pochyla. Odwróciłam głowę do klasy i do pytania mamy Anity. Niewiarygodne, że ta kobieta mogła patrzeć na swoją płaczącą córkę i pytać, czy ma dać cebulę do sosu czy nie. Napluli Anicie na głowę. Zauważyłam to, kiedy ją przytuliłam. Ciepło jej ośmiu lat wtuliło się w moje piersi i brzuch. Przejdzie do następnej klasy, bo wszyscy przechodzą.
Tak to jest w wiejskich szkołach. I tak miało być i tutaj, w tej pojedynczej szkolnej sali zagubionej w polu. I niech sobie przyjeżdżają wizytatorzy.
— Więcej cebuli i mniej grzybów — powiedziałam. Wyszła.
Człowieczek zapukał dwa razy w szybę. Pocierał ręce. Wyszłam.
— Gastón, możesz wracać. — Chłopiec kopnął kamyk. — Tak?
— Jestem magikiem — powiedział człowieczek.
Chuchał sobie w dłonie. Para buchała spod jego blizny jak słup dymu. Dłonie miał delikatne, bez biżuterii czy zegarka.
— Tak? — zapytałam.
— Objeżdżam szkoły — dodał — i robię pokaz dla uczniów…
Jego przyczepka wyglądała jeszcze dziwniej przy tym motorze niż ta warga na twarzy.
— Kiedy?
— Teraz, zaraz.
Powiedziałam, że teraz nie da rady, bo prowadzę lekcję. Wyglądał na rozczarowanego. Popatrzył na dzieci, które przez sekundę siedziały cicho i bez ruchu.
— Jeśli pani woli, wpadnę na przerwie… Albo później. Rozchylił ręce i usta. Dwie części jego górnej wargi zawibrowały.
— Kiedy później?
Wzruszył ramionami. Nie zamierzał wracać.
— Dobra — powiedziałam. — Ale proszę poczekać, aż skończą wypracowanie. Niech pan wejdzie, zimno jest.
Przytaknął.
Potarł zdrętwiałe ręce i ruszył w stronę przyczepy. Wyładował pudła. Miał cylinder pomalowany tym samym lakierem, który został mu po malowaniu motoru.
— Gdzie się mogę rozłożyć? — zapytał.
— W kuchni.
Odprowadziłam go do drzwi. Kucharka stała plecami do nas.
Kiedy wróciłam, dzieci zdążyły ukraść Anicie zeszyt.
— Zamykamy oczy i zeszyt ma się pojawić sam — powiedziałam.
— To on, to on — krzyczała Anita.
Przymknęłam powieki. Z przeciwnej strony niż pokazywała Anita, dziewczynka z pierwszej klasy rzuciła jej zeszyt.
— Cisza — poprosiłam.
W drzwiach klasy stała jej mama. „Kim jest ten pan? Kto to widział, dał mi całusa i podwędził jabłko. Kazałam mu zaraz wyjść, ale on na to, że go pani przysyła”.
— Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł.
Otworzyłam zeszyt Anity na stronie z wypracowaniem. Ktoś na nią nadepnął. Odcisk, jak jakaś pieczęć, odbił się na linijkach i dziecięcym piśmie. Udało się jej napisać: „Krowa lubi dobże jeść”; poprawiłam błąd i poszukałam czystej strony.
— Wyrzucono mnie — powiedział człowieczek.
Wskazałam mu pustą ławkę, żeby usiadł. Znów wyszedł i wrócił z dwoma złożonymi pudłami, które ustawił na podłodze. Jedno było złote i miało napis „Marvin”; drugie czerwone ze smokami. Cylinder położył na poziomym smoku, a resztę pudeł pod ścianą. Zanim usiadł, pokazał pustą dłoń i zakasał rękawy; potrząsnął palcami w powietrzu i pojawił się kwiatek. Goździk. Gastón podszedł do magika, który szepnął mu coś do ucha. Gastón wyszedł na przód klasy i wręczył mi goździka. Marvin puścił do mnie oko. Pomyślałam, że jednak nie trzeba było się zgadzać. Wszystkie dzieci, oprócz Anity, o coś go prosiły.
Mama Anity, wściekła, pojawiała się w drzwiach.
— Niech mi pan powie, gdzie schował cebule.
Stukała czubkiem swojego prawego klapka o betonową podłogę. Spojrzałam na Marvina, a on uniósł brwi.
— Musiały zniknąć — odpowiedział. Dzieci wybuchnęły śmiechem, w powietrzu pojawił się papierowy samolot. Mama Anity odwróciła się mamrocząc coś pod nosem.
— W porządku — poddałam się. — Wygrał pan. Proszę robić przedstawienie.
— Hurra! — krzyczały wszystkie dzieci prócz Anity, która gryzła sobie paznokcie i wyjadała spod nich smarki.
Magik wyszedł na przód klasy witany brawami i gwizdami. Poprosił o ciszę, żeby dokończyć rozkładanie pudeł.
Usiadłam na jego miejscu. Jedyny chłopiec z trzeciej klasy, ten z napomadowanymi włosami, zaświstał jak na swojego konia. Marvin miał sześć pudeł. Ustawił trzy, jedno na drugim, tak że utworzyły wieżę wysokości dziecka. Otworzył we wszystkich drzwiczki i zobaczyliśmy, że są ze sobą połączone, jakby to był jeden kuferek. Nałożył sobie cylinder.
— To próba, którą robię w każdej szkole, od Azul aż dotąd. To magia powielania głów. Wierzycie w takie czary?
— Taaaak — odpowiedziały dzieci.
— Ja nie — odezwałam się.
— Pani nie? — zapytał. — A to dziwne. Nauczycielka powinna wierzyć w powielanie głów… — stwierdził.
— Nie wierzę, bo nie wiem, o co chodzi.
— To proste — powiedział. — To pewna teoria.
— Ćśśś — poprosiłam o ciszę.
Gastón, który stanął za ławką, krzyknął: „A co sobie zrobiłeś w usta?”. Powiedziałam mu, żeby siadał. Nie usłuchał.
— Moja teoria jest taka — zaczął. — Każdy ma więcej niż jedną głowę, może nawet wiele. Chłopiec może mieć jedną głowę do zakochiwania się, drugą do myślenia o rodzicach, trzecią do zabawy, i jeszcze jedną do spania albo jedzenia. Miałby wtedy w sumie cztery głowy.
— Pięć — powiedziała dziewczynka kończąca siódmą klasę.
Marvin policzył na palcach.
— Jeśli ta, której używa do spania jest inna od tej do jedzenia, to rzeczywiście pięć.
Mówiąc to złapał się za swoją, jakby chciał ją zdjąć z szyi.
— Ja mam tylko jedną — zawołała Maria, dziewczynka z prostymi warkoczykami.
— Ale z dwiema antenkami, co może oznaczać, że masz dwie głowy: po jednej na warkocz.
— Nie — obraziła się. Magik uśmiechnął się do niej swoimi dziwnymi ustami. To wystarczyło, by dzieci z miejsca się uspokoiły. Wszystkie prócz Anity, która sama z siebie była spokojna i opierała prawy policzek na swojej miękkiej rączce.
— Kto z was ma więcej niż jedną głowę?
— Cholo! — krzyknęło kilkoro dzieci jednocześnie.