Zdjął tę z góry, odstawił na dół, przełożył tę z lewej na prawo; zawahał się i przestawił z powrotem te górne.
— Gotowe — powiedział.
Śledziłam jego ruchy z uwagą. Z jakiegoś powodu w ogóle nie ruszył pierwszego pudła, tego z podłogi, po prawej. Otworzył tamte drzwiczki. Anita wciąż tam była.
— Widzicie jakąś różnicę?
— Nie — odpowiedzieliśmy.
— A ty? — zapytał ją.
— Nie — odpowiedziała Anita.
Magik ponownie zamknął jej drzwiczki przed twarzą, odłożył pozostałe dwa pudła na podłogę i umieścił pierwsze na te dwa zawierające tułów Anity. Wyjął czarną blachę. Ponownie odegrał wysiłek przy zakręcaniu głowy.
— Nikt nie zauważył — powiedział — ale jeszcze zauważycie. Głowy Anity zostały podłączone na nowo. To jest tak ważne, że jeśli niczego nie zauważycie, to znaczy, że to wasze są pomieszane, i może nie da się ich naprawić. W jej głowie nie będzie już zamieszania.
Otworzył drzwiczki w pudłach, wszystkie na raz, jakby to była jedna płachta. Anita wyszła.
Jej mama wysunęła się zza drzwi, popatrzyła pogardliwie na maga i jego przedmioty, i powiedziała:
— Jedzenie gotowe, polenta w sosie bez cebuli.
Dzieci zerwały się z ławek, przepychając się. Wybiegły na korytarz. Anita usiadła za swoją ławką. Podeszłam do Marvina, który wszystko rozmontowywał.
— Jak pan to zrobił?
— Lustra — odpowiedział pochylając się nad pudłami. Rozłożył jedno z nich; wewnętrzne ściany miały lustra. Wyszedł z klasy ze wszystkimi sprzętami, żeby poukładać je w przyczepie. Zdjął kask i włożył cylinder.
— Może zostanie pan na obiad? — zaproponowałam.
— Kucharka chyba nie byłaby za szczęśliwa. Poza tym czekają na mnie o czwartej w Olavarria.
— Wskaźnik jest mój.
— A, racja.
— Był pan znakomity — pogratulowałam. Dłoń miał lodowatą. — Naprawdę niesamowity.
— Dziękuję.
— Wróci pan kiedyś?
— A po co, skoro dzieci już to widziały?
— Tylko tę sztuczkę pan zna?
— Nie, inne też. Ale rząd płaci mi za tę. Jeśli zaczną mi płacić za inne, kto wie…
Wsiadł na motor. Trzy razy nacisnął na pedał, zanim odpalił.
— Jeszcze raz dziękuję.
— To ja pani dziękuję — odpowiedział.
Nawrócił pomagając sobie nogami i ruszył ziemną drogą. Wróciłam do klasy i zamknęłam drzwi. Anita wciąż siedziała w ławce.
— Nie jesteś głodna? — zapytałam.
Pokręciła głową, że nie. Czterema głowami w jednej. Przyklęknęłam przy niej.
— I jak było?
— Dziwnie, ale wspaniale — odpowiedziała.
Zmiany ujawniały się powoli, z czasem. Nie potrafiłam pojąć jak, ale ta dziewczyna, trochę zapóźniona, odzyskała zdolność nawiązywania kontaktów i uczenia się. Zaczęła płynnie czytać i pisać bez błędów. Pożyczyłam jej kilka książek. Jeśli jakiemuś innemu dziecku kiepsko szło z zadaniem domowym, pomagała. Była w czwartej klasie, a rozwiązywała zadania z siódmej. Dyktowałam jej zdanie i Anita zaznaczała podmiot, orzeczenie, czasownik, dopełnienie. Tylko ona zdołała opanować całą tabliczkę mnożenia. Koledzy zaczęli ją szanować. Tylko matka narzekała.
— Strasznie dużo pani uczy Anitę, jeszcze się rozkręci i nie będzie chciała pracować dla pana. Jeszcze mi weźmie i wyjedzie.
O to chodziło… Osobiście poleciłam ją jednej wizytatorce, żeby jej załatwiła stypendium w szkole średniej w Necochea. Anita dostała się do liceum przy placu z najwyższą punktacją. Potem na jakiś czas nie miałam o niej wieści.
W szkole nie było już tak jak wcześniej. Miałam z dziećmi coraz więcej pracy i brakowało mi Anity. Jej mama do tego stopnia się do mnie uprzedziła, że musiałam ją zwolnić. Wrzucała do jedzenia popiół, a nawet niedopałki papierosów. Patrzyłam, jak odchodzi, przez to samo okno, przez które widziałam przyjeżdżającego magika. Cały czas czekałam, żeby wrócił.
Minęło pięć lat i to ona wróciła. Bardzo przepraszała za te papierosy i potrzebowała podjąć znów pracę, bo nie miała pieniędzy. Wyraźnie schudła i cała była w zmarszczkach. Powiedziałam jej, że wysyłają mnie na południe, do jakiejś szkoły bez stołówki. Uczniowie będą musieli jeść w klasie. Wyobraziłam sobie zeszyty z plamami po sosie. Przytaknęła. Kazałam jej obiecać, że nie będzie już robić takich rzeczy, a potem zarekomendowałam nowej nauczycielce.
Zapytałam, czy ma jakieś wieści od Anity, a ona pokazała trzy koperty. Otwarłam pierwszą, którą pokazała, i przeczytałam przy niej list, na głos, ale cicho. Anita skończyła szkołę ze złotym medalem i wybierała się do stolicy, studiować prawo. „Musi być pani dumna”, powiedziałam. „Niech pani czyta dalej”, odpowiedziała matka z powagą. Podała mi drugi list, już wyjęty z koperty. Anita zaręczyła się ze studentem inżynierii rolnej.
— Wieś przyciąga, co? — powiedziałam przyjaźnie.
— Też żem się tak ucieszyła, jak pani… Ale niech się pani nie cieszy, niech pani przeczyta trzeci list.
W ostatnim liście okazywało się, że sprawy miłosne jednak nie wypaliły. Studia szły dobrze. Adwokatura okazała się dla Anity łatwa i ciekawa.
— Trafiła mi się szalona córka — powiedziała kobieta.
Potem były tylko pozdrowienia dla matki i pytała, jak tam żniwa.
— No dobrze, dziękuję — powiedziałam cichutko. Kobieta schowała listy do kieszeni fartucha i obie zapatrzyłyśmy się w słońce, czerwieńsze niż kiedykolwiek nad kłosami pszenicy.
Postarzałam się, prawda, ale to dlatego, że zrobili ze mnie Główną Wizytatorkę. Z jednej szkoły przeszłam do drugiej, potem do jeszcze innej, i innej, i wreszcie do La Platy, gdzie mnie przemianowali. Ja tego nie chciałam. Wracam do tych wszystkich szkół, ale teraz spędzam tam tylko jeden dzień. Za każdym razem, kiedy spotykam dwudziesto-, dwudziestojednoletnią nauczycielkę, widzę samą siebie z czasów sprzed zmarszczek i kurzych łapek. Pomyśleć, że ja też kiedyś wypinałam pierś pod fartuchem, prostując plecy przed klasą. Dziś wypełniam rubryczki, sprawdzam oceny, zadaję uczniom łatwe pytania.
Tego południa zaproszono mnie na lunch, co się za często nie zdarzało. To była szkoła w Tandil, z kwadratowym dziedzińcem z masztem i flagą, oraz malutką kuchenką, w której pracowała Chinka. Było gorąco.
— Lubi pani cykorię? — zapytała Chinka.
— Bardzo — odpowiedziałam.
Oparła się o okno wychodzące na zewnątrz. Pejzaż nie był taki jak zawsze: prócz słoneczników, łanów pszenicy i nieba, był też łańcuch górski; a także motor. Z przyczepką. Motocykl z przyczepką na rowerowych kołach, załadowaną pudłami. Wyglądał prawie tak samo; dodał tylko napis na błyszczącej blasze nad reflektorem głoszący „Cudowny Marvin”. Czyli teraz był jeszcze cudowny. Odwróciłam głowę w stronę drzwi. Dzieci były na przerwie. Nauczycielka rozmawiała z kimś, ale z mojego miejsca nie mogłam zobaczyć kto to.
— A czosnek, proszę pani? Lubi pani drobno siekany czosneczek?
— Ćśśś.
Wychyliłam się. Człowieczek zdjął kask. Miał trochę siwych włosów, urosły mu dłuższe i był rozczochrany. Nie udało mi się usłyszeć, o czym rozmawiali, bo nauczycielka lekko przekręciła głowę, kiedy poczuła się obserwowana, więc musiałam się schować. W jednym z garnków odbijała się moja stara twarz, mapa tych wszystkich lat.
Od tego ciągłego chodzenia po ziemi, robi się człowiekowi ziemista cera. Znów podeszłam do okna.