Выбрать главу

— Zawsze miło jest usłyszeć taką opinię — uśmiechnął się Gregory. — I…?

— I… — odpowiedziała Sam, zatrzymując się nagle.

— No, śmiało! — Gregory parsknął śmiechem. — Wykrztuśże wreszcie!

— Więc… doszliśmy do wniosku, każde oddzielnie i niezależnie od innych, że ostatnio w życiu czegoś nam brakuje. — W zwięzłych słowach streściła to, co każdy z nas powiedział poprzedniego wieczoru.

— Postanowiliśmy więc — zakończyła — że powinniśmy ruszyć dalej, uczynić kolejny krok i wyjść na zewnątrz…

Gregory wysłuchał jej w milczeniu, niczym sędzia przykładając wskazujący palec do warg.

Wokół stołu zgęstniała cisza, jakby wszyscy wstrzymali oddechy, czekając na jego odpowiedź.

W końcu kiwnął głową i uśmiechnął się.

— Rozumiem — powiedział. — I mówiąc szczerze sam ostatnio myślałem o czymś takim. — Powiódł wzrokiem po naszych twarzach, nikogo nie pomijając. — Zastanawiam się, czy mielibyście coś przeciwko temu, żebym się do was przyłączył.

* * *

Przyjęcie pożegnalne urządziliśmy w pierwszą sobotę lutego, co dało nam nieco mniej niż dwa tygodnie na załatwienie ostatnich spraw na Ziemi i pożegnania z tymi, z którymi chcieliśmy się pożegnać. Zrezygnowałem z pracy na oddziale w Bradley General i powiadomiłem kolegów, że zamierzam wziąć roczną przerwę na podróże — co nie odbiegało w końcu zbyt daleko od prawdy. Poza przyjaciółmi z wtorkowych wieczorów nie miałem w zasadzie innych, więc pożegnania nie były żadnym emocjonalnym wstrząsem.

Myślałem o tym, czy nie skontaktować się z moją byłą żoną Zarą, po zastanowieniu doszedłem jednak do wniosku, że była częścią mojego dawno minionego życia i prawie o niej zapomniałem.

Uporządkowałem wszystkie swoje sprawy, zostawiłem mojemu prawnikowi zlecenie sprzedaży domu i wszystko co miałem zapisałem Zarze.

Gregory Merrall nalegał, żeby wydać przyjęcie pożegnalne i wydało nam się stosowne pójście za jego radą.

Miałem wziąć udział w przyjęciu wespół z Sam i Stuartem, ale ponieważ raz już umarliśmy i zostaliśmy wskrzeszeni, nie musieliśmy z innymi popełniać uroczystego samobójstwa. Zastanawiałem się, co będę czuł patrząc, jak moi przyjaciele wypijają ostatni drink na Ziemi.

Wieczorem przed spotkaniem ktoś zadzwonił do moich drzwi. Był to Andy Souter. Stanął w drzwiach, przestępując z nogi na nogę, jego ruda czupryna lśniła w świetle lampy na ganku.

— Andy! Właź! Jest diablo zimno!

Otrzepując śnieg wszedł do przedsionka. Miał niezbyt tęgą minę.

— Napijesz się kawy? — zapytałem. Sam czułem się jakoś niezręcznie.

Potrząsnął głową.

— Nie zostanę długo. Tylko… — po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. — To prawda? Wszyscy chcecie… odejść jutro wieczorem?

Wciągnąłem go do pokoju gościnnego.

— Owszem. Długo się nad tym zastanawialiśmy. Wydaje się, że to właściwa rzecz do zrobienia.

Andy potrząsnął głową.

— Nie wiem. Mam złe przeczucia.

Uśmiechnąłem się i wskazałem na niewielki kwadrat implantu w jego skroni.

— Andy, przecież cię zaimplantowano. Gdy umrzesz, pójdziesz do…

Uśmiechnął się nikło.

— Wiem, ale to co innego. Umrę w wyniku wypadku albo z przyczyn naturalnych. Nie odbiorę sobie życia ze względu na jakichś obcych.

— Gregory nie jest teraz obcy — stwierdziłem.

— Czyżby? — Spojrzał mi prosto w oczy.

— Nie lubisz go, prawda?

— Nie wiem. Ujmijmy to w ten sposób: nie jestem w pełni przekonany.

Parsknąłem śmiechem.

— O czym właściwie?

— Nie wiem — stwierdził z niewyraźną miną. — W tym sęk. Mam tylko… przeczucie.

— Posłuchaj — powiedziałem. — O dziewiątej zbieramy się we „Fleece” na ostatniego drinka. Mógłbyś pójść ze mną i się pożegnać.

Potrząsnął głową.

— Już się pożegnałem, z każdym z osobna. Uważaj na siebie, Khalid — dodał ściskając mi dłoń.

* * *

Następnego wieczoru do moich drzwi zapukał Richard Lincoln i zamknąłem je za sobą po raz ostatni. Pogrążeni w milczeniu przeszliśmy obok „Fleece”, przez miasteczko i pod górkę ku wzywającej nas światłami z okien przerobionej na dom mieszkalny farmie Merralla.

Byli już tam nasi przyjaciele, wszyscy z drinkami w dłoniach.

W przeciwieństwie do naszych kilku ostatnich spotkań we „Fleece”, panowała tu atmosfera dekadenckiej ostatniej wieczerzy, zmieszana z oczekiwaniem czegoś nowego.

Piliśmy i rozmawialiśmy o przeszłości. Częstowaliśmy Gregory’ego opowiastkami z naszego małomiasteczkowego życia, sięgającymi wydarzeń sprzed dwudziestu lat: mówiliśmy mu o załamaniu się mojego małżeństwa, zmartwychwstaniu ojca Bena, odejściu wielebnego Renbourna… Było tak, jakby takie odwołanie się do przeszłości miało odsunąć od nas nieuchronną przyszłość.

Potem, rozsiadłszy się wokół długiego sosnowego stołu, zabraliśmy się do jedzenia sutego posiłku z mięsa i pieczonych ziemniaków. Rozmawialiśmy o Kethanich i naszej misji gwiezdnych ambasadorów.

Gdy trunek zaszumiał mi w głowie, odezwałem się z uśmiechem:

— Teraz wydaje mi się niemożliwe, że zdołałem pogodzić miałkość mojego dotychczasowego życia z tym, co może mnie tam czekać. — I gestem pożegnania podniosłem puchar ku gwiazdom.

— Zostaniemy zabrani i wyszkoleni — stwierdzi Gregory — będziemy podziwiali cuda, o których nigdy nawet nie śmieliśmy pomyśleć.

— Chciałabym, żeby Andy był z nami — stwierdziła siedząca obok mnie Sam.

Przy stole zapadła cisza; wszyscy żegnali się w myślach z naszym nieobecnym przyjacielem sceptykiem.

Skończyliśmy jedzenie i Gregory zajął się winem. Obszedł stół zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara i każdemu nalał miarkę francuskiego klaretu, zaprawionego cyjankiem potasu.

Sam, Stuart i ja usiedliśmy razem na końcu stołu. Czułem się osobliwie oddzielony od aktu, jaki mieli podjąć moi przyjaciele. Wszyscy troje nieco później mieliśmy pójść do Stacji Odpraw i zostać na promieniu światła przesłani w tym samym kierunku, co przyjaciele, by zacząć wędrówkę wśród gwiazd.

Patrząc, jak moi przyjaciele podnoszą puchary, poczułem szybsze bicie serca.

— Za przyjaciół — wzniósł ostatni toast Richard Lincoln. — I za przyszłość.

— Za przyjaciół i za przyszłość — odpowiedzieli jednym głosem i spełnili toast.

Patrzyłem jak Richard Lincoln rozluźnia się, i z uśmiechem osuwa na swój fotel. Wyglądało to tak, jakby zasypiał i przechyliwszy się przez stół ująłem go za rękę, by ułatwić mu odejście. Powiodłem wzrokiem wokół stołu nie do końca jeszcze pogodzony z faktem, że wszyscy moi długoletni przyjaciele są już martwi albo konają. Jeffrey pochylił się naprzód i zastygł z głową wspartą na dłoniach, Doug Standish siedział prosto z uśmiechem na pełnej spokoju twarzy, Ben i Elisabeth pochylili się ku sobie i umarli trzymając się w ramionach. Na przeciwległym końcu stołu Gregory Merrall odchylił się ku oparciu krzesła i leżał martwy, patrząc w sklepienie izby.

W salonie zapadła cisza, ja zaś poczułem, że mam ochotę się rozpłakać.

Ktoś ujął moją dłoń. Podniosłem wzrok i spojrzałem w pełne łez oczy Sam.

Wstaliśmy i ruszyliśmy ku drzwiom. Implanty naszych przyjaciół zarejestrowały już fakt ich śmierci i za kilka minut pojawi się tu przewoźnik ze Stacji Wylotowej, który miał zabrać ich ciała.

Po raz ostatni powiodłem wzrokiem po twarzach moich nieruchomych, leżących bez życia przyjaciół, a potem dołączyłem do Sam i Stuarta wychodząc na zewnątrz, gdzie natychmiast dopadły nas podmuchy zimowej zawiei.