Powiedziałam to, zanim stchórzyłam.
— Kocham cię.
Nie byłam pewna, czy tak jest naprawdę, ale tak długo czekałam, żeby to powiedzieć, że nie chciałam stracić szansy.
— Nie mów tak — wymruczał i pocałował mnie w ucho.
Po tym, jak wyszłam, jeździłam w kółko po miasteczku. Jeździłam po szarych ulicach łączących moją okolicę z supermarketem, targowiskiem, pizzerią, stacją benzynową, moją szkołą. Tak wcześnie rano parkingi były opustoszałe, a puste, anonimowe budynki wyglądały złowieszczo bez ludzi. Nie chciałam się gapić na te miejsca, ale nie wiedziałam, dokąd jechać. Do mojego domu? Z powrotem do niego? Do Kalifornii? Gdzie jechać, kiedy tak się czujesz? Nie potrafiłam nazwać paniki, która mnie wypełniała; nie widziałam ostro.
Skrzynki na listy wciąż oznaczały położenie mojego tunelu, chociaż pole kukurydzy było zamarznięte, a na pustym kawałku ziemi ziała wielka dziura pod piwnicę nowego domu. W tunelu znalazłam kilka zakurzonych latarek; wzięłam jedną w kształcie superbohatera z kreskówki. Bateria była słaba, ale wypatrzyłam pogniecione papierki po cukierkach, poniszczone zabawki, połamany rower, górkę zamarzniętych kredek. Zapomniałam, że dzieci są obrzydliwe. Zwinęłam się na poplamionym prześcieradle z dinozaurem, położyłam głowę na wybebeszonym lwie przytulance i zgasiłam latarkę.
Ledwie zbudzona ziemia nie dała mi żadnej rady, żadnych fantastycznych snów. Rozpłakałam się i wycierałam nos w rękaw kurtki. Na kolację zjadłam zachowany od Halloween cukierek. W moim śnie dziewczyna taka jak ja, wymiotowała do dziury w ziemi.
Kiedy wyszłam na powierzchnię był już późny ranek. Po nocy w samochodzie mój telefon komórkowy zamarzł; żadnych nieodebranych połączeń. Numer maga miałam na początku listy ostatnio wybieranych; zadzwoniłam.
Kiedy telefon dzwonił, jeden sygnał, dwa, trzy, cztery, cała mowa, którą przećwiczyłam pod ziemią ulotniła mi się z głowy. Obmyślałam pełną godności wiadomość, kiedy odezwał się jego głos.
— Halo?
— Hej — powiedziałam. Mój głos był tak zachrypnięty, że odkaszlnęłam i powtórzyłam. — Hej.
— Hej — powiedział.
Zapadła cisza.
— Chciałabym wpaść — odezwałam się wreszcie.
— Gdzie jesteś? — zapytał. Głos miał nabrzmiały oczekiwaniem. Może jego żona wciąż była poza domem.
— Słuchaj, nie mogę… nie chcę… nie mogę z tobą sypiać, rozumiesz? — wyrzuciłam z siebie. Wzięłam głęboki wdech. — Mogę przyjść porozmawiać?
— Dziś nie jest dobrze — odparł mag. — Spotkamy się tak, jak zwykle. Zadzwoń do mnie w tygodniu.
Byłam zbyt zaskoczona, żeby odpowiedzieć.
— Yyy… okay — powiedziałam.
Rozłączył się, a ja wpatrywałam się w ekran telefonu, jakby miała się na nim pojawić odpowiedź wyjaśniająca, co się właśnie stało. Nic się nie wydarzyło.
Musiałam spróbować kilka razy, zanim silnik odpalił z jękiem i wskoczył na bieg. Nie miałam zamiaru do niego dzwonić. Nie miałam zamiaru przyjść jak zwykle. Nie wiedziałam, co mam robić. Samochód się poruszał, a ja wraz z nim; nie zauważyłam. Wydobyłam się na światło dzienne, zakiełkowałam. Za oknem przesuwały się farmy. Pola kukurydzy były martwe i zamarznięte, ale kątem oka widziałam, jak kipią pod szronem. Ziemia się przebudziła. Ja także.
Przełożyła Martyna Plisenko
Ian McDonald MAŁA BOGINI
Pamiętam noc, kiedy stałam się boginią.
O zachodzie słońca do hotelu przyszedł po mnie mężczyzna. Z głodu miałam lekką głowę, bo mnisi oceniający dzieci powiedzieli, że w dniu testu nie wolno mi nic jeść. Byłam na nogach od świtu; kąpiel, ubieranie i makijaż zajmowały dużo czasu i były męczące. Moi rodzice obmyli mi stopy w bidecie. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego i wydawało się, że właśnie do tego służy. Nikt z nas nigdy nie mieszkał w hotelu. Uważaliśmy, że jest niesłychanie wytworny, choć teraz widzę, że to była zwykła, turystyczna sieciówka. Pamiętam zapach cebuli duszonej na maśle, kiedy jechałam windą na dół. Pachniała jak najlepsze jedzenie na świecie.
Wiem, że ci mężczyźni musieli być kapłanami, ale nie pamiętam, czy mieli na sobie formalne stroje. Moja mama płakała w lobby, mój tata miał zaciśnięte usta i szeroko otwarte oczy, w taki sposób, kiedy dorośli chcą się rozpłakać, ale nie chcą, żeby ktoś zobaczył łzy. W tym samym hotelu były jeszcze dwie inne dziewczynki czekające na test. Nie znałam ich; były z innych wiosek. Ich rodzice szlochali otwarcie. Nie mogłam tego zrozumieć; przecież ich córki mogły być boginiami.
Na ulicy rikszarze i piesi pohukiwali i machali na nas, ze względu na nasze czerwone szaty i trzecie oko na czole. Devi, spojrzenie devi! Najlepsza ze wszystkich wróżb! Pozostałe dziewczynki mocno przywarły do rąk mężczyzn. Uniosłam spódnice i wsiadłam do samochodu z przyciemnianymi szybami.
Zabrali nas do Hanumandhoka. Policja i maszyny trzymały ludzi z dala od Durbar Square. Pamiętam, że długo gapiłam się na roboty, z tymi ich nogami jak stalowe kurczaki i nagimi ostrzami w chwytakach. Własne maszyny bojowe Króla. Potem zobaczyłam świątynię z wielkimi dachami sięgającymi w górę, w górę i w górę, w czerwony zachód słońca i przez chwilę pomyślałam, że dachy krwawią.
Pokój był długi, mroczny i duszny Słabe wieczorne światło lśniło w drobinach kurzu w rysach i pęknięciach rzeźbionego drewna tak jasno, że wydawało się płonąć. Z zewnątrz słychać było odgłosy ruchu ulicznego i gwar turystów. Mury wydawały się jednocześnie cienkie i grube na kilometry. Durbar Square był innym światem. Pokój pachniał metalicznie. Wtedy tego nie rozpoznałam, ale teraz wiem, że był to zapach krwi. Pod wonią krwi wyczuwało się kolejną, nagromadzonego czasu. Jedna z dwóch kobiet, które miały być moimi strażniczkami, gdybym przeszła test, powiedziała mi, że świątynia ma pięćset lat. Była niska i pękata, z twarzą, która cały czas wydawała się być uśmiechnięta, ale kiedy przyjrzało się uważniej, to wcale taka nie była. Usiadłyśmy na czerwonych poduszkach rozłożonych na podłodze, podczas gdy mężczyźni przyprowadzili pozostałe dziewczynki. Niektóre z nich już płakały. Kiedy było nas dziesięć, obie kobiety wyszły, zamykając drzwi. Przez długi czas siedziałyśmy w upale długiego pokoju. Niektóre dziewczynki wierciły się i rozmawiały, ale ja skupiłam się całkowicie na rzeźbieniach ścian i wkrótce się zatraciłam. Zawsze było mi łatwo się zatracić; w Shakya mogłam zniknąć na całe godziny w ruchu chmur nad górami, w przepływie szarej rzeki w wąwozie, w trzepotaniu chorągiewki modlitewnej na wietrze. Moi rodzice widzieli w tym znak wrodzonej boskości, jeden z trzydziestu dwóch, które naznaczały te dziewczynki, w których mogła zamieszkać bogini.
W gasnącym świetle czytałam opowieść o tym, jak Jayaprakash Malla grał w kości z devi Taleju Bhawani, która przyszła do niego pod postacią czerwonego węża i zostawiła przyrzeczenie, że powróci do Królów Katmandu jako dziewicza dziewczynka z niskiej kasty, żeby ukarać ich za wyniosłość. W ciemności nie mogłam doczytać do końca, ale nie musiałam. To ja byłam końcem tej opowieści, albo któraś z pozostałych dziewięciu dziewczynek niskiej kasty w tym domu devi.