Tego święta Dasain miasto powitało mnie jak nigdy przedtem. Pomruk nocy Lakshmi trwał także w ciągu dnia. Jako Taleju Devi nie wolno mi było zwracać uwagi na coś tak niegodnego, jak ludzie, ale kącikami wymalowanych oczu, za plecami robotów ubezpieczających stąpających obok moich nosicieli widziałam, że ulice wychodzące ze stupy Chhetrapati były straszliwie zatłoczone. Z plastikowych butelek ludzie wyrzucali w górę strumienie wody, błyszczące, załamujące się w małe tęcze, spadające na nich, moczące ich, ale nie dbali o to. Twarze mieli szalone z rozmodlenia.
Powiedziałam Wysokiej Kumarimie o tym spostrzeżeniu i usłyszałam szept.
— To puja dla deszczu. Monsun nie nadszedł już po raz drugi, devi.
Kiedy mówiłam Uśmiechnięta Kumarima zasłaniała mnie, żeby nikt nie widział ruchu moich warg.
— Nie lubimy deszczu — powiedziałam stanowczo.
— Bogini nie może robić tylko tego, co lubi — powiedziała Wysoka Kumarima. — To poważna sprawa. Ludzie nie mają wody. Rzeki wysychają.
Pomyślałam o rzece, która płynęła głęboko poniżej domu, w którym się urodziłam, wodzie pienistej i mętnej od mułu. Zobaczyłam, jak pochłania mojego wujka i nie mogłam sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek stała się mała, słaba, głodna.
— Dlaczego w takim razie marnują wodę? — spytałam.
— Żeby devi dała im więcej — wyjaśniła Uśmiechnięta Kumarima. Ale nie mogłam dopatrzyć się w tym sensu nawet jako bogini i zmarszczyłam brwi, próbując zrozumieć ludzi i dlatego, kiedy on do mnie przyszedł, patrzyłam prosto na niego.
Miał po miastowemu bladą skórę i włosy zaczesane na lewo, które podrygiwały, kiedy wynurzył się z tłumu. Przyłożył pięści do kołnierzyka zapinanej skośnie koszuli, a ludzie odsuwali się przed nim. Zobaczyłam, jak wsuwa kciuki w dwie pętle czarnej linki. Zobaczyłam jego usta otwarte w niemym krzyku. Potem obróciła się maszyna i zobaczyłam błysk srebra. Głowa młodego mężczyzny poleciała w powietrze. Jego usta i oczy były okrągłe: od krzyku do och! Maszyna Króla trzymała miecz przed ciałem, które jak tamta śmieszna koza w Hanumandhoka uświadomiło sobie z opóźnieniem, że nie żyje i upadło na ziemię. Tłum krzyczał i próbował odsunąć się od bezgłowej rzeczy. Moi nosiciele drgnęli, zachwiali się, niepewni, gdzie iść, co robić. Przez chwilę myślałam, że mnie upuszczą.
Uśmiechnięta Kumarima jęczała z przerażenia. Och! Och! Och! Twarz miałam spryskaną krwią.
— To nie jej! — krzyczała Wysoka Kumarima. — To nie jej!
Zwilżyła śliną chusteczkę. Ostrożnie wycierała z mojej twarzy krew młodego mężczyzny, kiedy przebijając się przez tłum przybyła straż królewska w ciemnych garniturach i okularach. Unieśli mnie, przeszli nad ciałem i zanieśli do czekającego samochodu.
— Rozmazałeś mi makijaż — powiedziałam do strażnika, kiedy samochód ruszył. Wierni ledwie nadążali uskakiwać w wąskich uliczkach.
Tej nocy Wysoka Kumarima przyszła do mojej komnaty. W powietrzu niósł się warkot helikopterów latających nad miastem w poszukiwaniu spiskowców. Helikoptery i maszyny takie, jak roboty Króla, które mogły latać i spoglądać w dół na Katmandu jastrzębimi oczami. Usiadła na moim łóżku i na ozdobnej, czerwonozłotej pościeli położyła małe, przezroczyste, niebieskie pudełko. W środku były dwie białe pigułki.
— Pomogą ci zasnąć.
Potrząsnęłam głową. Wysoka Kumarima schowała pudełeczko do rękawa szaty.
— Kto to był?
— Fundamentalista. Karsevak. Głupi, smutny, młody człowiek.
— Hindus, ale chciał nas skrzywdzić.
— To właśnie jest szaleństwo, devi. On i jemu podobni uważają, że nasze królestwo stało się zbyt zachodnie, zbyt daleko odeszło od swoich korzeni i prawd religijnych.
— I zaatakował nas, zaatakował Taleju Devi. Zraniłby własną boginię, ale maszyna ścięła mu głowę. To prawie tak dziwne, jak ludzie wylewający wodę, żeby przywołać deszcz.
Wysoka Kumarima pochyliła głowę. Sięgnęła pod połę szaty i wyciągnęła drugi przedmiot, który położyła na mojej ciężkiej kołdrze z taką samą ostrożną troską, jak pigułki nasenne. To była jasna rękawiczka bez palców, na prawą rękę; dołączona do niej kropla plastiku miała kształt maleńkiego koziego płodu.
— Wiesz, co to jest?
Kiwnęłam głową. Chyba każdy wierny uprawiający puja na ulicy taką miał. Nazywali to palmerem.
— To przesyła wiadomość do głowy — wyszeptałam.
— I nie tylko to, devi. Pomyśl o tym jak o jharoka, ale to okno otwiera się na świat poza Durbar Square, poza Katmandu i Nepal. To jest aeai, sztuczna inteligencja, myśląca rzecz, jak te maszyny tutaj, ale znacznie od nich sprytniejsza. Tamte są dość sprytne, żeby latać i polować i niewiele poza tym, ale ta aeai może powiedzieć ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Musisz tylko zapytać. A są rzeczy, które powinnaś wiedzieć, devi. Nie będziesz Kumari na zawsze. Nadejdzie dzień, kiedy opuścisz swój pałac i wrócisz do świata. Widziałam inne przez tobą. — Wyciągnęła ręce i ujęła moją twarz, a potem się cofnęła. — Jesteś wyjątkowa, moja devi, ale wyjątkowość, która czyni z ciebie Kumari oznacza, że trudno ci będzie w świecie. Ludzie nazwą to chorobą. Nawet gorzej…
Delikatnie umieściła płodokształtny zaczep za moim uchem. Poczułam, jak plastik porusza się na mojej skórze, a potem Wysoka Kumarima naciągnęła rękawiczkę, złożyła dłoń w mudrę i usłyszałam w głowie jej głos. W powietrzu między nami pojawiły się świecące słowa, słowa, które myślałam starannie, by mogła je odczytać.
Nie pozwól, żeby ktokolwiek to odkrył, powiedziała jej tańcząca dłoń. Nikomu nie mów, nawet Uśmiechniętej Kumarimie. Wiem, że tak ją nazywasz, ale ona by nie zrozumiała. Uznałaby to za nieczyste. W pewien sposób nie różni się tak bardzo od tamtego człowieka, który próbował cię skrzywdzić. Niech to będzie tajemnica, tylko pomiędzy tobą i mną.
Wkrótce potem Uśmiechnięta Kumarima przyszła zajrzeć do mnie i poszukać pcheł, ale udawałam, że śpię. Rękawiczkę i tę płodową rzecz miałam schowane pod poduszką. Wyobrażałam sobie, że mówią do mnie przez gęsi puch i miękką bawełnę, wysyłając sny, podczas gdy nade mną po nocnym niebie krążyły helikoptery i roboty. Kiedy wyszła i zamknęła za sobą drzwi nałożyłam rękawiczkę i słuchawkę i poszłam szukać zagubionego deszczu. Znalazłam go sto pięćdziesiąt kilometrów wyżej, poprzez oko pogodowej aeai przesuwającej się nad wschodnimi Indiami. Zobaczyłam monsun, krąg chmur, jakby zahaczony kocim pazurem o morze. W wiosce były koty; podejrzliwe stworzenia polujące na myszy. Do Kumari Ghar koty nie miały wstępu. Spojrzałam w dół na swoje królestwo, ale nie mogłam wypatrzyć ani miasta, ani pałacu, ani siebie. Zobaczyłam góry, białe góry pokryte szarym i błękitnym lodem. Byłam boginią tego wszystkiego. I zamarło we mnie serce, ponieważ to było nic, drobny odłamek skalny na szczycie tego ogromnego świata zwisającego poniżej jak pełne krowie wymię, bogatego i ciężkiego ludźmi i ich wspaniałymi miastami i oświeconymi narodami. Indie, gdzie narodzili się nasi bogowie i nasze imiona.
W ciągu trzech dni policja złapała spiskowców i zaczęło padać. Chmury wisiały nisko nad Katmandu. Świątynie na Durbar Square straciły kolory, ale na zabłoconych ulicach ludzie bili w puszki i metalowe kubki, wznosząc modły do Taleju Devi.