Выбрать главу

Był wielkim, grzecznym klaunem, tak bogatym, że mógłby kupić mój pałac na Durbar Square wraz ze wszystkimi mieszkającymi tam kapłanami i złapałam się na tym, że modlę się do Taleju, by uchroniła mnie od małżeństwa z takim nudziarzem. Zatrzymał się tak nagle, że prawie się potknęłam.

— Musisz iść — syknęłam. — Taka jest zasada.

— Wow — powiedział, stając głupio, z oczami okrągłymi z zaskoczenia. Za nami zatrzymywały się dalsze pary. Kącikiem oka widziałam nerwowe gesty Mamaji, każące mi coś zrobić. Rusz go. — O, jesteś byłą Kumari.

— Proszę, zwracasz na siebie uwagę.

Złapałabym go za ramię, ale to byłby jeszcze większy błąd.

— Jak to jest, być boginią?

— Teraz jestem tylko kobietą, jak każda inna — odparłam.

Ashok chrząknął lekko, jakby wyjaśnienie było niewystarczające, i ruszył z dłońmi splecionymi za plecami. Odezwał się do mnie raz czy dwa zanim dotarliśmy do końca Jedwabnej Ściany i rozdzieliliśmy się: nie słyszałam jego, nie słyszałam muzyki, nie słyszałam nawet niemilknącego huku ruchu ulicznego Delhi. Słyszałam tylko wysoki dźwięk między oczami i chciałam się rozpłakać, ale wiedziałam, że nie mogę. Gruby, samolubny, gadatliwy Ashok odesłał mnie z powrotem w noc, ponieważ niegdyś byłam boginią.

Gołe stopy klapiące o wypolerowane drewno korytarzy Kumari Ghar. Biegnące stopy, stłumione krzyki, wydające się jeszcze odleglejsze, kiedy klęczałam, wciąż naga, przed moją Kumarimą, patrząc na krew kapiącą ze zmiażdżonego palca na pomalowaną drewnianą podłogę. Nie pamiętałam bólu: czy raczej, jakbym obserwowała ból z innego miejsca, jakby dziewczyna, która go czuła, była kimś innym. Daleko, daleko stąd stała Uśmiechnięta Kumarima, zatrzymana w czasie, z rękami przy ustach z przerażenia i poczucia winy. Głosy zanikły, a na Durbar Square odezwały się dzwony, wzywając swoich braci w całym mieście Katmandu, aż dzwoniły wszystkie od Bhaktapur do Trisuli Bazaar, obwieszczając upadek Kumari Devi.

W tę jedną noc znów stałam się człowiekiem. Zabrano mnie do Hanumandhoka — tym razem jak każdy inny szłam po kamiennym bruku — gdzie kapłani odmówili ostatnią puja. Oddałam moje czerwone szaty i klejnoty i pudełeczka z przyborami do makijażu, wszystko zrzucone na stertę. Wysoka Kumarima przyniosła mi ludzkie ubrania. Myślę, że trzymała je w gotowości od jakiegoś czasu. Król nie przyszedł się ze mną pożegnać. Nie byłam już jego siostrą. Jednak jego chirurdzy dobrze poskładali mi palec, choć ostrzegli, że pewnie już zawsze będzie mniej elastyczny i będę w nim miała słabsze czucie.

Odeszłam o świcie, kiedy spod brzoskwiniowego nieba maszyny sprzątające zmywały bruk Rurbar Square, przesuwającym się gładko królewskim mercedesem z przyciemnionymi szybami. W bramie pałacu moje Kumarimy życzyły mi szczęścia. Wysoka Kumarima przytuliła mnie na chwilę.

— Och, jest tyle rzeczy, które powinnam była zrobić. Cóż, będzie musiało wystarczyć.

Czułam, jak drży, niby ptaszek zamknięty w dłoni. Uśmiechnięta Kumarima nie była w stanie na mnie spojrzeć. Nie chciałam, żeby to robiła.

Kiedy samochód wiózł mnie przez budzące się miasto próbowałam zrozumieć, jak się czuję jako człowiek. Od tak dawna byłam boginią, że ledwie pamiętałam coś poza tym, ale różnica wydawała się tak nieznaczna, że zaczęłam podejrzewać, że jestem święta, bo tak mówią ludzie. Droga wspinała się przez zielone przedmieścia, teraz ciche, stawała się coraz węższa, zatłoczona kolorowymi autobusami i ciężarówkami. Domy były coraz mniejsze i biedniejsze, aż do przydrożnych ruder i byliśmy poza miastem — pierwszy raz od mojego przyjazdu siedem lat temu. Przycisnęłam ręce i twarz do szyby i patrzyłam w dół, na Katmandu przykryte całunem ochrowego smogu. Samochód dołączył do długiego szeregu pojazdów na wąskiej, wyboistej drodze, która wspinała się na zbocze doliny. Nade mną były góry, poznaczone szałasami pasterzy kóz i kamiennymi kapliczkami obwieszonymi chorągiewkami modlitewnymi. Poniżej pędząca, kremowobrązowa woda. Prawie na miejscu. Zastanawiałam się, jak daleko za mną na tej drodze były inne rządowe samochody, wiozące kapłanów wysłanych na poszukiwania małych dziewczynek noszących trzydzieści dwa znaki doskonałości. Potem samochód skręcił i byłam w domu, w Shakya, z postojem ciężarówek i stacją benzynową, sklepami i świątynią Padma Narteswara, zakurzonymi drzewami z białymi kręgami wymalowanymi wokół ich pni, a pomiędzy nimi kamienny mur i łuk, skąd kamienne stopnie prowadziły przez tarasy w dół, do mojego domu, a w tym kamiennym prostokącie, obramowującym niebo, moi rodzice, stojący blisko siebie, obejmujący się ciasno, nieśmiało, tak jak ostatnio, kiedy widziałam ich na dziedzińcu Kumari Ghar.

* * *

Mamaji była zbyt szacowna, żeby pokazać po sobie gniew, ale miała sposoby okazywania niezadowolenia. Najmniejszy kawałek roti na kolację, najmniejsza porcja dhal. Przychodzą nowe dziewczęta, zróbcie miejsce, zróbcie miejsce — ja do najwyższego, dusznego pokoiku, najbardziej oddalonego od ogrodowej sadzawki.

— Poprosił mnie o adres palmera — powiedziałam.

— Chciałabym dostawać rupię za każdy adres palmera — odparła Mamaji. — Był tobą zainteresowany tylko jako nowością, kochanie. Antropologiczną. Nigdy by się nie oświadczył. Nie, możesz o nim zapomnieć.

Jednak moje zesłanie do wieży było niewielką karą, ponieważ teraz znalazłam się powyżej hałasu i wyziewów starego miasta. Mniejsze porcje nie były wielką stratą: przez te niemal dwa lata, które spędziłam w posiadłości, jedzenie było okropne. Przez drewniane okiennice, ponad zbiornikami na wodę, czaszami anten satelitarnych i dziećmi grającymi na dachach w krykieta, widziałam wały Red Fort, minarety i kopuły Jami Masjid, a jeszcze dalej błyszczące szkłem i tytanem iglice New Delhi. A jeszcze ponad nimi wirujące stada gołębi z glinianymi piszczałkami przyczepionymi do nóżek, które śpiewały unosząc się na ptasich skrzydłach nad Chandni Chowk.

Mądrość życiowa Mamaji tym razem się nie sprawdziła, ponieważ Ashok potajemnie kontaktował się ze mną, czasami pytając o czasy, kiedy byłam boginią, zazwyczaj mówiąc o sobie i swoich wielkich planach i pomysłach. Jego liliowe słowa, przepływające mi w głowie na tle zawile zdobionych okiennic, przynosiły mi dużą przyjemność podczas gorących dni tego lata. Odkryłam przyjemność w politycznych dyskusjach, wypowiadając się przeciwko huraoptymizmowi Ashoka. Ustawiłam odczyty na nowe kanały. Z opinii w prasie wydało mi się nieuniknione, że Awadh, w zamian za status Favored Nation, przyznany przez Stany Zjedoczone, ratyfikuje ustalenia Aktów Hamiltońskich i zdelegalizuje wszystkie aeai mądrzejsze od makaka. Nie powiedziałam Mamaji o naszych rozmowach. Zakazałaby ich, chyba żeby się oświadczył.

Któregoś wieczoru przed nastaniem pory monsunów, kiedy chłopcy byli zbyt zmęczeni nawet na krykieta, a niebo przypominało odwróconą miedzianą miskę, Mamaji przyszła do mojej wieżyczki na szczycie dawnej kupieckiej posiadłości. Wbrew zasadom przyzwoitości okiennice były otwarte, a zasłony falowały od gorąca unoszącego się z ulicy.

— Nadal jesz mój chleb — trąciła stopą moją thali. Było zbyt gorąco na jedzenie, zbyt gorąco na wszystko poza leżeniem i czekaniem na deszcz i ochłodę, jeśli w tym roku deszcze w ogóle nadejdą. Słyszałam głosy dziewcząt na dziedzińcu, zanurzających nogi w sadzawce. Dzisiaj z radością posiedziałabym z nimi na skraju wody, ale byłam boleśnie świadoma tego, że żyję w posiadłości Lovely Girl Shaadi Agency dłużej, niż którakolwiek z nich. Nie chciałam być ich Kumarimą. A kiedy po marmurowych korytarzach rozniosły się wieści o moim dzieciństwie zaczęły mnie prosić o drobne puja, małe cuda, mające im pomóc znaleźć właściwego mężczyznę. Nie czyniłam ich już, nie z obawy, że nie mam już takiej mocy — bo nigdy jej nie miałam — ale dlatego, że we mnie wierzyły, wychodziły za bankierów, producentów telewizyjnych i sprzedawców mercedesów.