— Czy mogę wtrącić słówko dla zapobieżenia zbiorowej histerii, która zdaje się opanowywać ten stolik — powiedział głośnym i stanowczym głosem Smith. — Chciałbym wam zwrócić uwagę, że jeżeli nawet pomysłowa fantazja Johna jest prawdą, to jeszcze nie ma powodu do rozpaczy. Wystarczy po prostu wyłączyć satelity, a powrócimy do stanu rzeczy, jaki był wczoraj.
— A więc usunięcie płata czołowego — mruknął Williams. — Myślałem już o tym.
— Co? Ach tak, wyciąć kawałek mózgu. To byłby sposób, bez wątpienia. Kosztowny, oczywiście. Musielibyśmy wrócić do czasów, kiedy wysyłano telegramy. No, ale cywilizacja zostałaby uratowana.
W pobliżu rozległ się nagle krótki, ostry odgłos eksplozji.
— Nie podoba mi się to wszystko — powiedział nerwowo Andrews. — Posłuchajmy, co nasze poczciwe BBC ma do powiedzenia. Dochodzi pierwsza, właśnie zaczęli nadawać wiadomości. Wyjął z teczki radio tranzystorowe i postawił na stole.
„…nie spotykana ilość wypadków w zakładach przemysłowych, jak również nie wyjaśnione wystrzelenie trzech salw rakiet z instalacji wojskowych w Stanach Zjednoczonych. Wiele lotnisk musiało odwołać loty z powodu dziwacznego funkcjonowania urządzeń radarowych, zaś banki i giełdy zamknięto, ponieważ urządzenia informujące działają w sposób nieodpowiedzialny”.
— Mnie to mówicie? — zaczął Small, ale uciszono go psykaniem.
„Właśnie otrzymaliśmy ostatnie doniesienia. A oto one: jak nas przed chwilą poinformowano, utraciliśmy wszelką kontrolę nad nowo zainstalowanymi satelitami telekomunikacyjnymi. Urządzenia na satelitach nie reagują na rozkazy wysyłane z Ziemi. Zgodnie z…”
BBC zamilkło. Nawet fala nośna zaginęła. Andrews chwycił aparat tranzystorowy i zaczął kręcić gałką. Na całej skali, od końca do końca, eter był niemy.
W głosie Reynera zabrzmiały nutki histerii: — Miałeś dobry pomysł z tym wycięciem kawałka mózgu, John. Niestety, niemowlę samo już o tym pomyślało!..
Williams podniósł się powoli. — Wracajmy do pracowni — powiedział. — Musi się przecież znaleźć jakiś sposób. — Wiedział już jednak, że jest o wiele, o wiele za późno. Dzwonek telefonu, który rozległ się tej nocy, był dzwonem pogrzebowym dla Homo Sapiens.
Przełożyła z angielskiego Leontyna Ostrowska
J. G. Ballard
GŁOSY CZASU
The Voices of Times
1
Później Powers myślał często o Whitby’m i o dziwnych rowach, które biolog wyżłobił, zdawało się bez celu, na dnie opuszczonego basenu pływackiego. Na cal głębokie i o długości dwudziestu stóp zbiegały się w jakiś złożony ideogram, podobny do chińskiej litery. Praca ta zajęła mu całe lato i niepomny innych zajęć, zmęczony, żłobił je bezustannie w długie popołudnia na pustyni. Powers przyglądał mu się czasem, przystając na chwilę w oknie bloku neurologicznego. Patrzył, jak Whitby odmierzał długość rowów i jak wynosił w małym brezentowym wiaderku pracowicie odłupywane kawałki cementu. Po samobójstwie Whitby’ego nikt nie interesował się rowami, jedynie Powers często pożyczał klucze od administratora, otwierał bramę wiodącą do bezużytecznego już basenu i długo przyglądał się labiryntowi wykutych w cemencie parowów, do połowy wypełnionych wodą wyciekającą z popsutych urządzeń.
Początkowo jednak Powers był zajęty wykańczaniem swojej pracy w klinice i planowaniem własnego, ostatecznego już odejścia. Po pierwszych nerwowych, panicznych tygodniach pogodził się z sytuacją, z tym samym pełnym rezerwy fatalizmem, z jakim dotychczas godził się z losem swych pacjentów. Na szczęście redukcja gradientów fizycznych i umysłowych zachodziła w nim równocześnie, letarg i bezwład przytępiały w nim niepokój, a słabnący metabolizm zmuszał go do koncentrowania całej uwagi na tworzeniu sensownych konstrukcji myślowych. Przedłużające się z dnia na dzień okresy snu bez snów stawały się dla niego nawet kojące. Spostrzegł, że wyczekiwał okresu snu, nie próbując budzić się wcześniej niż było to konieczne.
Początkowo stale trzymał na stoliku nocnym budzik i starał się wypełniać coraz krótsze godziny przytomności jak największą liczbą zajęć. Doprowadził do porządku bibliotekę, jeździł codziennie do laboratorium Whitby’ego, by przeglądać świeże dostawy tablic rentgenowskich, wydzielał sobie każdą minutę i godzinę jak ostatnie krople wody. Na szczęście Andersen uświadomił mu bezsensowność tego postępowania.
Zrezygnowawszy z pracy w klinice Powers nie zaprzestał cotygodniowych odwiedzin i badań lekarskich w gabinecie Andersona. Było to już co prawda tylko zwykłą formalnością, zupełnie pozbawioną sensu. Podczas ostatniej wizyty Anderson zrobił mu badanie krwi; zwrócił uwagę na coraz większą obrzękłość mięśni twarzy, słabnące refleksy oczu i nie ogolone policzki Powersa. Uśmiechając się poprzez biurko Anderson zastanawiał się przez chwilę, co mu powiedzieć. Niekiedy próbował jeszcze pocieszać co inteligentniejszych pacjentów. Ale z Powersem, który był zdolnym neurochirurgiem i człowiekiem tkwiącym w nurcie życia, tworzącym rzeczy oryginalne, rozmowa nie była łatwa. W myślach zwracał się do niego: — „Jest mi ogromnie przykro, Robercie, ale cóż mogę ci powiedzieć… Nawet Słońce stygnie z dnia na dzień…” Patrzył, jak Powers bębnił niespokojnie palcami w emaliowaną powierzchnię biurka, spoglądając niekiedy na schematy kośćca rozwieszone na ścianach gabinetu. Pomimo zaniedbanego wyglądu — od tygodnia już miał na sobie tę samą nie prasowaną koszulę i brudne tenisówki — Powers sprawiał wrażenie człowieka opanowanego i pewnego siebie, jak Conradowski tramp do reszty pogodzony ze swoim nieszczęściem.
— Nad czym pracujesz, Robercie? — spytał. — Czy wciąż jeszcze jeździsz do laboratorium Whitby’ego?
— Jeśli tylko mogę. Przeprawa na drugą stronę po dnie jeziora zabiera mi około pół godziny, a nie zawsze budzik budzi mnie w porę. Może powinienem zainstalować się tam na stałe — powiedział Powers.
Anderson zmarszczył czoło.
— Ale czy to ma sens? O ile mi wiadomo, praca Whitby’ego miała charakter abstrakcyjny… — przerwał, uświadamiając sobie, że taki komentarz zawiera w sobie krytykę nieudanych badań samego Powersa, ale Powers zdawał się tego nie dostrzegać, przyglądając się w milczeniu kształtowi cieni na suficie. — W każdym razie, czy nie lepiej byłoby pozostać pośród rzeczy i spraw znajomych, przeczytać raz jeszcze Toynbee’ego i Spenglera?
Powers zaśmiał się krótko. — To byłaby ostatnia rzecz, na którą miałbym ochotę. Chciałbym zapomnieć Toynbee’ego i Spenglera, a nie ich sobie przypominać. A naprawdę chciałbym zapomnieć wszystko, ale zapewne nie starczy mi czasu. Jak wiele można zapomnieć w trzy miesiące?
— Chyba jednak wszystko, jeśli się tylko chce. Ale nie próbuj ścigać się z zegarem — powiedział Anderson.
Powers skinął głową, powtarzając sobie te słowa w myśli. Rzeczywiście, próbował ścigać się z zegarem. Żegnając się z Andersonem nagle postanowił wyrzucić budzik i uwolnić się raz na zawsze z obsesji czasu. Aby pamiętać o tym, zdjął z ręki zegarek i nie patrząc przesunął wskazówki, po czym wsunął zegarek do kieszeni. W drodze do parkingu uświadomił sobie wolność, jaką uzyskał wskutek tej prostej czynności. Zbada teraz obejścia i pobocza korytarza czasu. Trzy miesiące mogą być wiecznością.
Dostrzegł swój samochód w szeregu innych i podszedł ku niemu zasłaniając oczy przed promieniami słońca, przechodzącymi przez paraboliczną wypukłość dachu nad salą odczytową. Zamierzał właśnie wejść do samochodu, gdy spostrzegł, że na pokrytym kurzem oknie ktoś wypisał