96 688 365 498 721
Spojrzawszy przez ramię rozpoznał zaparkowanego obok Packarda. Schylił się, by zajrzeć do jego wnętrza, i zobaczył młodego, jasnowłosego mężczyznę o wysokim czole, który przyglądał mu się poprzez ciemne okulary słoneczne. Obok niego przy kierownicy siedziała kruczowłosa dziewczyna, którą często widywał w pobliżu wydziału psychologii. Dziewczyna miała inteligentne, nieco skośne oczy i Powers przypomniał sobie, że młodzi lekarze nazywali ją „dziewczyną z Marsa”.
— Kaldren, wciąż jeszcze mnie śledzisz? — zapytał Powers.
Kaldren skinął głową.
— Prawie cały czas, doktorze. — Popatrzył ostro na Powersa. — Nie pokazuje się pan ostatnio. Anderson powiedział mi, że zrezygnował pan z pracy i drzwi do pana gabinetu są stale zamknięte.
Powers wzruszył ramionami.
— Doszedłem do wniosku, że potrzebny mi jest odpoczynek. Jest wiele spraw, które warto sobie powtórnie przemyśleć.
Kaldren uśmiechnął się półdrwiąco.
— Bardzo mi przykro, doktorze. Ale niech pan z powodu chwilowych trudności nie popada w depresję. — W tej samej chwili spostrzegł, że dziewczyna przygląda się z zainteresowaniem Powersowi. — Coma jest pod pana wrażeniem — dodał. — Dałem jej do przeczytania pana artykuły z American Journal oj Psychiatry i przestudiowała je sumiennie.
Dziewczyna uśmiechnęła się mile do Powersa, niwecząc na moment wrogość między mężczyznami. Kiedy Powers skinął w jej kierunku głową, przechyliła się przez Kaldrena i powiedziała:
— Właśnie dzisiaj skończyłam autobiografię Noguchiego, wielkiego lekarza japońskiego, który odkrył spirochetę. W jakimś sensie przypomina mi pan jego — tyle jest z pana w każdym z pacjentów, którymi się pan zajmował.
Powers uśmiechnął się, po czym spojrzał na Kaldrena. Przez moment patrzyli sobie ponuro w oczy, po chwili prawy policzek Kaldrena drgnął nerwowym tikiem. Kaldren opanował z wysiłkiem muskuły twarzy, zły, że Powers był przez chwilę świadkiem jego zakłopotania.
— Jak poszło ci dzisiaj w klinice? — zapytał Powers. — Czy wciąż jeszcze miewasz… bóle głowy?
Kaldren zwarł mocno usta, najwidoczniej poirytowany pytaniem.
— Kto się ostatecznie mną zajmuje, pan czy Anderson? Czy ma pan prawo zadawać mi teraz takie pytania?
Powers wzruszył ramionami.
— Nie, raczej nie — powiedział. Poczuł się nagle ogromnie zmęczony, upał przyprawiał go niemal o zawrót głowy, chciał się z nimi jak najszybciej rozstać. Otworzył drzwi samochodu, ale uświadomił sobie, że Kaldren może pojechać za nim, by zepchnąć go gdzieś po drodze do rowu albo zablokować swym wozem drogę tak, by musiał jechać za Kaldrenem, wdychając po drodze kurz lub odczekując całe kwadranse w upale południa. Kaldren był zdolny popełnić każde szaleństwo.
— No, muszę już iść, mam jeszcze coś do zrobienia — powiedział, a potem dodał ostrzejszym tonem: — Zadzwoń do mnie, jeśli Anderson nie mógłby cię kiedy przyjąć.
Machnął im na pożegnanie ręką i odszedł. W szybie okna widział jeszcze, jak Kaldren przyglądał mu się uważnie.
Wszedł do budynku wydziału neurologii i przez kilka minut stał niemal uszczęśliwiony w chłodnym westybulu. Skinieniem głowy przywitał pielęgniarki i uzbrojonego w rewolwer wartownika przy biurku recepcyjnym. Z jakichś dziwnych względów, których nigdy nie potrafił sobie wyjaśnić, sale sypialne bloku pełne były zawsze gapiów, przeważnie dziwaków i wariatów, którzy przyszli tu, by zaofiarować szpitalowi swoje magiczne środki antynarkomatyczne. Część z nich stanowili też ludzie normalni. Wielu przybyło tu z odległości tysięcy mil, gnanych widocznie dziwnym instynktem, jak zwierzęta wędrujące, by obejrzeć miejsce, w którym spocznie na wieki ich gatunek.
Powers przeszedł korytarzem, który prowadził do biur administracji, wziął klucz i przez kort tenisowy doszedł do basenu na przeciwległej stronie dziedzińca. Basenu nie używano od miesięcy i zamek w bramie działał tylko dzięki staraniom Powersa. Wszedłszy do wnętrza zamknął za sobą bramę i idąc wolno po nie malowanych deskach dotarł do samego końca — najgłębszej części basenu. Stanął na trampolinie i przez chwilę patrzył na ideogram Whitby’ego. Ideogram pokryty był gdzieniegdzie mokrymi liśćmi i kawałkami papieru, ale kształt wciąż jeszcze można było odczytać. Zajmował niemal całe dno basenu i na pierwszy rzut oka przypominał jak gdyby ogromną tarczę słoneczną z czterema radialnymi ramionami — prymitywną mandalę Jungowską.
Zastanawiając się, co skłoniło Whitby’ego do wykucia na krótko przed śmiercią tej dziwacznej figury, Powers spostrzegł nagle coś poruszającego się pośrodku tarczy. Czarne, skorupą pokryte zwierzę o długości jednej stopy gmerało w błocie, unosząc się z trudem na tylnych łapach. Skorupa zwierzęcia była porysowana i w jakimś stopniu przypominała pancerz armadillo. Doszedłszy do krawędzi tarczy zwierzę zatrzymało się na chwilę, zawahało, po czym wycofało się z powrotem ku środkowi, nie chcąc lub nie mogąc przekroczyć wąskiego rowu.
Powers rozejrzał się wokół, potem wszedł do jednej z kabin otaczających basen i wyrwał z zardzewiałych uchwytów niewielką szafkę ubrani ową. Trzymając ją zsunął się po chromowanej drabinie na dno basenu i zbliżył się do wyraźnie zaniepokojonego zwierzęcia. Zwierzę próbowało ucieczki, ale chwycił je i wepchnął do szafki.
Zwierzę było ciężkie, ważyło co najmniej tyle, co cegła. Powers dotknął ręką masywnego, oliwkowego pancerza, z którego wyłaniała się trójkątna głowa podobna do głowy żółwia. Patrzył na zrogowaciałe kończyny, które wyglądem przypomniały mu nagle szpony pterodaktyla. Przez chwilę przyglądał się mruganiu trójpowiekowych oczu, patrzących na niego z dna skrzynki.
— Spodziewasz się potężnego upału powiedział cicho. — Ten ołowiany parasol, który nosisz na sobie, ma cię chłodzić.
Przymknął wieczko, wydostał się z basenu, przeszedł przez biuro administratora i udał się w kierunku swojego samochodu.
…Kaldren coś mi wciąż jeszcze zarzuca (napisał Powers w swoim dzienniku). Z jakichś powodów nie chce pogodzić się ze swą izolacją, stale wypracowuje nowe rytuały, które mają mu zastąpić godziny snu. Powinienem mu może powiedzieć o swoim szybko zbliżającym się punkcie zerowym, ale uznałby to zapewne za ostateczną, niewybaczalną obelgę. Posiadam w nadmiarze to, czego on tak rozpaczliwie pragnie. Nie wiadomo, co mogłoby się zdarzyć. Na szczęście te moje nocne koszmary ostatnio chwilowo osłabły…
Odsunąwszy pamiętnik na bok Powers pochylił się nad biurkiem i przez jakiś czas patrzył przez okno na białe dno wyschniętego jeziora, ciągnące się aż po horyzont. W odległości trzech mil, na przeciwległym brzegu, w jasnym powietrzu popołudnia wirowała czasza radioteleskopu; przy jego pomocy Kaldren niezmordowanie wsłuchiwał się w Kosmos, brodząc w milionach kubicznych parseków próżni, jak nomadzi odkrywający morze na brzegach Zatoki Perskiej.
Za plecami Powersa mruczał aparat klimatyzacyjny i chłodny prąd powietrza opływał jasnoniebieskie ściany pokoju, ledwo widoczne w zmierzchu. Na zewnątrz powietrze było jasne i ciężkie, z kępy wyzłoconych kaktusów tuż pod oknami kliniki wylewały się fale upału, opływając ostre tarasy dwudziestopiętrowego budynku neurologii. Tam, w milczących sypialniach, izolowanych zamkniętymi okiennicami, nieuleczalni spali swoim bezsennym snem. Było ich już teraz w klinice ponad pięciuset, forpoczta olbrzymiej armii somnambulików odbywającej swój ostatni marsz. Pięć lat zaledwie minęło od chwili, gdy po raz pierwszy rozpoznano syndrom narkomy, ale ogromne szpitale rządowe gotowe już były na przyjęcie tysięcy. Wypadki narkomy stawały się z dnia na dzień coraz liczniejsze.