Powers poczuł się zmęczony. Spojrzał na rękę, gdzie nosił zwykle zegarek, zastanawiając się, ile ma jeszcze czasu do ósmej, do początku swego okresu snu w tym tygodniu. Zasypiał teraz zawsze przed zmierzchem, wiedział, że wkrótce już nadejdzie jego ostatni świt.
Zegarek miał w kieszeni i przypomniał sobie, że postanowił go już nigdy nie używać. Siedział więc, przypatrując się półkom na książki umieszczonym na wprost biurka. Był wśród nich rząd zielono oprawnych publikacji Komisji Energii Atomowej, które przyniósł był tutaj z biblioteki Whitby’ego, oraz rozprawy, w których Whitby opisał swoją pracę na Pacyfiku po wybuchu bomby wodorowej. Wiele z nich Powers znał niemal na pamięć, czytał je setki razy, pragnąc zrozumieć ostatnie odkrycia zmarłego biologa. O ile łatwiej byłoby zapomnieć Toynbee’ego.
Czarna ściana gdzieś w tle świadomości rzuciła cień na jego myśli i na chwilę pociemniało mu w oczach. Wyciągnął rękę po kartki dziennika, myśląc o dziewczynie, którą widział w samochodzie Kaldreria (Coma, tak nazwał ją Kaldren; jeszcze jeden obłąkany dowcip Kaldrena) i jej uwadze o Noguchim. Analogia dotyczyła chyba w większym stopniu Whitby’ego niż jego. Potwory w laboratorium były tylko odpryskami wyobraźni Whitby’ego, jak na przykład ta opancerzona żaba, którą znalazł rano w basenie.
Myśląc o Comie i o przyjaznym uśmiechu, jakim go obdarzyła, zapisał w dzienniku:
Obudziłem się o godz. 6.33 rano. Ostatnia wizyta u Andersona. Dał mi do zrozumienia, że dalsze wizyty nie mają sensu i że lepiej bada się czuł w samotności. Zasnąć o ósmej? (Nieodwołalność terminów przeraża mnie).
Przerwał na chwilę, po czym dodał:
Żegnaj, Eniwetok!
2
Z dziewczyną spotkał się następnego dnia w laboratorium Whitby’ego. Pojechał tam zaraz po śniadaniu, zabierając z sobą zwierzę znalezione w basenie; chciał się nim zająć, zanim umrze. Jedyny opancerzony mutant, na jakiego natknął się przedtem, omal że nie spowodował jego śmierci. Przed miesiącem, kiedy jechał samochodem wokół jeziora, uderzył przednim kołem w zwierzę, w przekonaniu, że je po prostu rozgniecie. Jednak nasycony ołowiem pancerz zwierzęcia wytrzymał, choć wnętrze zostało zmiażdżone, siła uderzenia zepchnęła samochód do rowu. Zabrał wtedy z sobą pancerz, zważył go później w laboratorium i stwierdził, że zawierał około 600 gramów ołowiu.
Wiele gatunków roślin i zwierząt zaczęło wytwarzać ciężkie metale, które służyć miały jako tarcze radiologiczne. W górach, leżących po drugiej stronie plaży, dwóch starych poszukiwaczy złota próbowało uruchomić porzucony przed osiemdziesięciu laty sprzęt kopalniany. Zauważyli oni, że rosnące wokół kopalni kaktusy pokryte są żółtymi plamami. Analiza wykazała, że rośliny zaczęły wchłaniać opłacalne przy przerobie ilości złota, aczkolwiek zawartość złota w złożu była poniżej granicy opłacalności. W ten sposób stara kopalnia zaczęła w końcu przynosić zyski.
Obudziwszy się tego ranka o godz. 6.45 — dziesięć minut później niż dnia poprzedniego (stwierdził to słuchając w radio jednego ze stałych programów porannych) — zjadł niechętnie śniadanie, przez godzinę pakował książki, po czym zaadresował paczki do brata.
Pół godziny później był już w laboratorium Whitby’ego. Laboratorium mieściło się w kopule geodezyjnej, o średnicy stu stóp, zbudowanej tuż obok mieszkania, na zachodnim brzegu jeziora w odległości około mili od letniej rezydencji Kaldrena. Willa nie używana była od samobójczej śmierci Whitby’ego. Większość roślin i zwierząt doświadczalnych wymarła, zanim Powers uzyskał zezwolenie wstępu do laboratorium.
Skręcając w aleję wjazdową Powers ujrzał Comę stojącą na szczycie kopuły. Jej szczupła postać odbijała się wyraźnie na tle jasnego, porannego nieba. Pomachała mu ręką na powitanie, zsunęła się po szklanych płytach kopuły i zeskoczyła na drogę tuż przy samochodzie.
— Dzień dobry — powiedziała, uśmiechając się. — Przyszłam obejrzeć pana ogród zoologiczny. Kaldren twierdził, że nie wpuści mnie pan, jeśli będzie mi towarzyszyć, więc powiedziałam mu, że przyjdę sama.
I gdy Powers w milczeniu przetrząsał kieszenie, szukając kluczy, dodała: — Jeśli pan chce, upiorę panu koszulę.
Powers uśmiechnął się patrząc na swoje pokryte kurzem, zapocone rękawy.
— To niezły pomysł — powiedział. — Rzeczywiście wyglądam trochę zaniedbany. — Otworzył drzwi i ujął Comę za ramię. — Nie wiem też, dlaczego Kaldren wygaduje takie głupstwa. Może tu przychodzić, kiedy tylko ma ochotę.
— Co pan ma tam w skrzynce? — zapytała Coma wskazując na szafkę, którą niósł.
— Dalekiego naszego krewnego, którego właśnie odkryłem. Bardzo interesujący osobnik. Zaraz go pani przedstawię.
Ruchome przepierzenia dzieliły budynek na cztery części. Dwie z nich służyły jako magazyn, wypełniony zapasowymi zbiornikami, aparaturą i żywnością dla zwierząt. Przeszli właśnie do trzeciej, w której mieścił się gigantyczny aparat rentgenowski 250 megaamperowy GE Maxitron, zainstalowany przy okrągłym, ruchomym stole. Wokół leżały wszędzie cementowe bloki ochronne, podobne do wielkich cegieł.
W czwartej części mieściło się zoo Powersa. Na ławkach i w zlewach ustawiono vivaria; na daszkach wentylacyjnych przylepione były wykresy i zapiski, różnego kształtu i koloru. Na podłodze widać było wszędzie przewody elektryczne i rury gumowe. Gdy szli wzdłuż zbiorników, za matowymi szybami przesuwały się cienie żyjących wewnątrz istot. W głębi niszy, tuż obok biurka Powersa, usłyszeli dochodzący z klatki rumor.
Odstawiwszy skrzynkę Powers wziął z biurka torebkę orzeszków i podszedł do klatki. Mały, czarnowłosy szympans w hełmie pilota przywitał ich, wisząc u krat, wesołym szczekaniem, po czym oglądając się przez ramię odskoczył ku tablicy kontrolnej zainstalowanej w tyle klatki. Pospiesznie zaczął naciskać klawisze i klatka wypełniła się mozaiką kolorowych świateł.
— Spryciarz jesteś — powiedział Powers klepiąc szympansa po plecach. Potem wsypał mu w łapę garść orzeszków. — Jesteś już za mądry na to, co? — dodał, gdy szympans zgrabnym ruchem magika demonstrującego sztuczki wrzucił sobie orzeszki do ust, skrzecząc przez cały czas.
Śmiejąc się Coma wzięła kilka orzeszków i dała je małpie.
— On jest rozkoszny. Zachowuje się, jakby z panem rozmawiał.
Powers skinął głową.
— Tak, on rzeczywiście ze mną rozmawia. Dysponuje około dwustu słowami, ale nie może sobie dać rady z rozdzielaniem sylab.
Z lodówki stojącej obok biurka wyjął pół bochenka pokrajanego chleba i wręczył go szympansowi, który natychmiast, jakby na to czekając, pochwycił z podłogi toster i postawił go na stole pośrodku klatki. Powers naciśnięciem guzika na biurku włączył prąd i za chwilę z toastera dobiegł ich szelest nagrzewających się drutów.
— To jeden z najinteligentniejszych osobników, jakich mamy. Poziom jego inteligencji równy jest mniej więcej inteligencji pięcioletniego dziecka, ale pod wieloma względami szympans jest dużo bardziej samowystarczalny — powiedział Powers.
Z toastera wyskoczyły dwa kawałki chleba, które szympans natychmiast pochwycił, po czym, uderzywszy jakby od niechcenia dwukrotnie łapą w hełm, skoczył w kierunku budki zbudowanej w rogu klatki, gdzie z ramieniem przewieszonym nonszalancko przez okienko zaczął spokojnie i bez pośpiechu jeść.
— Sam sobie zbudował ten dom — powiedział Powers wyłączając prąd. — Nieźle, co? — wskazał równocześnie na brezentowe wiadro, z którego wystawało kilka zeschłych już badyli pelargonii. — Dogląda poza tym kwiatów, czyści sam swoją klatkę, szczebioce nieustannie, obrzucając nas potokiem dowcipów. Ogromnie, jak pani widzi, rozkoszny i zabawny osobnik.