Spotkanie z Comą uświadomiło mu nagłe, jak bezsensownie i niewłaściwie spędzał swoje kilka ostatnich miesięcy. Żegnaj, Eniwetok — zapisał był w dzienniku, ale w istocie rzeczy systematyczne zapominanie było niczym innym, jak pamiętaniem, katalogowaniem wstecz, przestawianiem książek w bibliotece umysłu i stawianiem ich we właściwym miejscu, lecz grzbietem do ściany.
Wspiąwszy się na jedną z wież obserwacyjnych, oparł się o balustradę i patrzył w kierunku tarcz strzelniczych. Pociski i rakiety wygryzły miejscami całe kawały cementu, ale zarys ogromnych s tu jardowych tarcz, pomalowanych na czerwono i niebiesko, wciąż jeszcze był widoczny. Przez pół godziny stał, patrząc na nie, a myśli jego były bezkształtne. Potem bez zastanowienia zszedł z wieży i przeszedł do hangaru. Wewnątrz było chłodno. Chodził pośród zardzewiałych wózków elektrycznych i pustych beczek, aż w przeciwległym końcu hangaru, za stosem drzewa i zwojami drutów, znalazł nienaruszone worki z cementem, trochę brudnego piasku i starą maszynę do rozrabiania cementu.
Pół godziny później podprowadził samochód pod hangar, przyczepił do tylnego zderzaka maszynę do rozrabiania cementu, wyładowaną piaskiem, cementem i wodą, którą wlał z leżących wokoło beczek, po czym załadował jeszcze kilka worków cementu do bagażnika i na tylne siedzenie. Wreszcie wybrał ze sterty drewna kilka prostych desek, wepchnął je przez okno samochodu i ruszył przez jezioro w kierunku środkowej tarczy strzelniczej.
Przez następne dwie godziny pracował bez wytchnienia pośrodku ogromnej, niebieskiej tarczy, rozrabiając ręcznie cement, przenosząc go i wlewając w prymitywne formy, które sklecił z desek. Potem kształtował cement w sześciocalowy murek otaczający tarczę. Pracował bez przerwy mieszając cement lewarem podnośnika i nalewając deklem, który zdjął z koła. Gdy skończył i odjechał, zostawiając sprzęt na miejscu, ściana, którą zbudował, miała nieco ponad trzydzieści stóp długości.
4
7 czerwca. Świadom po raz pierwszy krótkości dnia. Gdy miałem jeszcze dwanaście godzin czasu na dobą, bazą mojej orientacji czasowej było południe; poranek i wieczór zachowywały swój dawny rytm. Teraz, gdy pozostało mi tylko jedenaście godzin świadomości, tworzą one ciągły przedział podobny fragmentowi taśmy mierniczej. Widzę, ile jeszcze zostało na szpuli, ale nie umiem zredukować tempa, w jakim się taśma odwija. Czas spędzam na powolnym pakowaniu biblioteki. Paki są za ciężkie, więc ich nie ruszam. Liczba komórek opadła do 400 000.
Obudziłem się o 8.10. Zasnę o 19.15. (Zdaje się, że zgubiłem zegarek, musiałem jechać do miasta, by kupić sobie nowy).
14 czerwca. Zostało mi dziewięć i pól godziny. Pozostawiam za sobą czas jak autostradę. Ostatni tydzień wakacji mija zawsze szybciej niż pierwszy. Przy tej szybkości zmian zostało mi jeszcze zapewne od czterech do pięciu tygodni. Dzisiaj rano próbowałem sobie wyobrazić ten mój ostatni tydzień — ostatnie trzy, dwa, jeden, koniec — i nagle ogarnął mnie atak strachu, niepodobny do niczego, co dotychczas przeżyłem. Minęło pół godziny, zanim byłem w stanie zrobić sobie zastrzyk pokarmowy.
Kaldren chodzi za mną jak cień. Wypisał na bramie kredą: 96 688 365 498 702. Doprowadzi do obiadu listonosza. Obudziłem się o 9.05. Zasnę o 18.36.
19 czerwca. Osiem i trzy czwarte godziny. Telefonował do mnie rano Anderson. Chciałem odłożyć słuchawkę, ale jakoś udało mi się do końca zachować uprzejmość i omówić ostatnie formalności. Pogratulował mi stoicyzmu, użył nawet słowa „bohaterski”. Nie czuję tego. Rozpacz przenika wszystko — odwagę, nadzieję, dyscyplinę, wszystkie tak zwane cnoty. Jak trudno utrzymać tę bezosobową postawę godzenia się z faktami, która tkwi u podstaw tradycji naukowej. Próbuję myśleć o Galileuszu w obliczu inkwizycji, o Freudzie, znoszącym cierpliwie ból swojej rakowatej szczęki.
W mieście spotkałem Kaldrena. Rozmawialiśmy o Merkurym 7. Kaldren jest przekonany, że załoga statku świadomie zdecydowała się pozostać na Księżycu, że decyzję tę powzięła po zaznajomieniu się z „informacją kosmiczną”. Tajemniczy wysłannicy z Oriona przekonali przybyszów z Ziemi, że wszelka eksploracja przestrzeni jest daremna, że podjęli ją za późno, gdy żywot wszechświata dobiega już końca. K. twierdzi, że niektórzy generałowie lotnictwa biorą te brednie na serio, ale podejrzewam, że jest to jeszcze jedna obłąkana próba ze strony K., by mnie pocieszyć.
Muszę wyłączyć telefon. Jakiś facet dzwoni do mnie bezustannie domagając się zapiały za pięćdziesiąt worków cementu, które zakupiłem rzekomo u niego dziesięć dni temu. Twierdzi, że pomógł mi je załadować na wóz ciężarowy. Pamiętam, że jeździłem furgonetką Whitby’ego do miasta, ale chodziło przecież o zakup ekranów ołowiowych. Cóż mógłbym zrobić z tym cementem. To właśnie takie głupstwa wiszą mi nad głową teraz, gdy zbliża się ostateczny koniec. (Morał: nie należy zbyt usilnie zapominać Eniwetoku). Obudziłem się o 9.40. Zasnę o 16.15.
25 czerwca. Siedem i pól godziny. Kaldren znów węszył dziś wokół laboratorium. Zadzwonił do mnie. Gdy podniosłem słuchawkę, usłyszałem jakiś nagrany na taśmę głos, bełkoczący cały łańcuch liczb jak oszalały komputer. Te jego dowcipy stają się męczące. Wkrótce muszę go odwiedzić, już choćby po to, by dojść z nim do porozumienia. Będzie to zresztą okazja do zobaczenia się z panienką z Marsa.
Wystarcza mi teraz jeden posiłek podbudowany zastrzykiem glukozy. Sen jest wciąż „czarny” i nieregenerujący. Ubiegłej nocy zrobiłem 16 milimetrowy film z pierwszych trzech godzin i oglądałem go dzisiaj rano w laboratorium. Był to pierwszy autentyczny film horroru. Wyglądałem jak półżywy trup. Obudziłem się o 10.25. Zasnę o 15.45.
3 lipca. Pięć i trzy czwarte godziny. Prawie nic dzisiaj nie zrobiłem. Pogłębiający się letarg. Z trudem dotarłem do laboratorium, dwukrotnie niemal zjeżdżając z szosy. Skupiłem się na tyle, że nakarmiłem zwierzęta i dokonałem zapisu w dzienniku laboratoryjnym. Przeczytałem też zapiski Whitby’ego, przygotowane na sam koniec eksperymentu i zdecydowałem się na 40 rentgenów na minutę oraz odległość — 350 centymetrów. Wszystko jest już gotowe. Obudziłem się o 11.05. Zasnę o 15.15.
Przeciągnął się, przesunął głowę na poduszce, ogniskując wzrok na cieniach, które na sufit rzucały zasłony okienne. Potem spojrzał na swoje stopy i zobaczył Kaldrena, siedzącego na łóżku i uważnie mu się przypatrującego.
— Cześć, doktorze — powiedział Kaldren, gasząc papierosa. — Późna noc. Wygląda pan na zmęczonego.
Powers podźwignął się na łokciu i spojrzał na zegarek. Było po jedenastej. Przez chwilę był zamroczony, przerzucił nogi na krawędź łóżka, oparł łokcie o kolana i pięściami zaczął masować sobie twarz.
Spostrzegł, że pokój był pełen dymu.
— Co tu robisz? — zapytał Kaldrena.
— Przyszedłem zaprosić pana na lunch — powiedział Kaldren i wskazał ręką na telefon. — To nie działa, więc przyjechałem. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy ten najazd. Dzwoniłem do drzwi chyba z pół godziny. Dziwi mnie, że pan nie słyszał.
Powers skinął głową, wstał i próbował przez chwilę wygładzić kanty swych pomiętych bawełnianych spodni. Od tygodnia już nie zmieniał ubrania, spodnie miał wilgotne i lekko cuchnące. Gdy szedł do łazienki, Kaldren wskazał statyw, stojący koło łóżka. — Co to, doktorze? Zaczyna pan filmować dramaty?