Powers popatrzył na niego przez chwilę, potem na statyw i wtedy spostrzegł, że kartki dziennika były otwarte. Zastanawiając się, czy Kaldren przeczytał ostatnie zapisy, wziął dziennik, wszedł do łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. Z szafki nad umywalką wyjął strzykawkę i ampułkę. Po zastrzyku oparł się przez chwilę o drzwi, czekając na efekt.
Kaldren stał w pokoju, zabawiając się odczytywaniem nalepek na pakach z książkami, które Powers zostawił pośrodku pokoju.
— Dobrze, zjem z tobą lunch — powiedział Powers, patrząc na niego z uwagą. Kaldren był wyjątkowo opanowany. Powers dopatrzył się nawet w jego zachowaniu szacunku.
— Świetnie — powiedział Kaldren. — Czy, nawiasem mówiąc, postanowił pan się przeprowadzić? — zapytał.
— Czy to ważne? Przecież jesteś teraz pod nadzorem Andersena.
Kaldren wzruszył ramionami.
— Proszę przyjechać koło dwunastej — powiedział. — Pozwoli to panu umyć się i przebrać. Co to za plamy ma pan na koszuli? Wygląda na wapno.
Powers przyjrzał się plamom, a potem próbował strzepnąć z koszuli biały kurz. Po wyjściu Kaldrena, rozebrał się, wziął prysznic i wyciągnął z walizki czysty garnitur.
Przed związaniem się z Comą Kaldren mieszkał samotnie w starym domu letnim na północnym brzegu jeziora. Był to siedmiopiętrowy dziwoląg, zbudowany przez ekscentrycznego milionera — matematyka, w formie betonowej wstęgi, która zwijała się wokół siebie jak oszalały wąż. Tylko Kaldren rozwiązał zagadkę budynku, geometrycznego modelu wynajął go od agenta za stosunkowo niewielką opłatą. Z okna laboratorium Powers widywał go wieczorami przechodzącego nieustannie z jednego poziomu na drugi, wspinającego się w labiryncie pochyleń i tarasów aż na dach, gdzie tkwił godzinami jak szafot na tle nieba, tropiąc w przestrzeni szlaki fal, które jutro uchwyci.
Gdy Powers podjechał w południe, ujrzał go stojącego na występie budynku na wysokości stu pięćdziesięciu stóp, z głową podniesioną dramatycznie ku niebu.
— Kaldren! — zawołał, jakby w oczekiwaniu, że nagły krzyk wytrąci tamtemu oparcie spod nóg.
Kaldren spojrzał w dół i z dziwnym uśmiechem powoli zatoczył ramieniem półkole.
— Proszę wejść! — krzyknął i znowu zwrócił wzrok ku niebu.
Powers wysiadł i oparł się o samochód. Kiedyś, kilka miesięcy temu, przyjął takie zaproszenie, wszedł i w ciągu trzech minut znalazł się w jakimś korytarzu bez wyjścia. Minęło pół godziny, zanim Kaldren odnalazł go tam.
Czekał więc, aż Kaldren zejdzie z swego gniazda, przeskakując z tarasu na taras, po czym windą wjechał razem z nim na górę.
Z koktajlem w ręku weszli na szeroką, oszkloną platformę — studio; wokół nich wiła się biała betonowa wstęga, jak pasta do zębów wyciśnięta z jakiejś ogromnej tuby. Przed nimi, na poziomach krzyżujących się i równoległych, widać było szare, geometryczne w kształcie meble, gigantyczne fotografie zawieszone na pochylonych do połowy płytkach siatkowych oraz opisane starannie eksponaty rozłożone na niskich, czarnych stołach. Wyżej widniało jedno, wysokie na dwadzieścia stóp słowo:
TY
Kaldren wskazał nań ręką. — Niełatwo chyba byłoby wymyślić coś bardziej widocznego? — powiedział i wychylił do dna kieliszek. — To jest, doktorze, moje laboratorium — powiedział z dumą. — O wiele ważniejsze od pańskiego.
Powers uśmiechnął się do siebie i przystanął przed pierwszym eksponatem, starą taśmą zapisu EEG, poprzerywaną tu i ówdzie bladoatramentowymi zawijasami. Taśma była opisana: Einstein, A.; Fale Alfa, 1922.
Obchodząc wraz z Kaldrenem eksponaty, popijał powoli ze szklanki i rozkoszował się uczuciem pobudzenia, jakie dawała mu amfetamina. Za godzinę czy dwie uczucie to zniknie i umysł znowu stanie się porowaty jak bibuła. Kaldren rozprawiał, tłumacząc mu znaczenie tak zwanych Dokumentów Ostatecznych.
— Są to, doktorze, ostatnie zapisy, finalne stwierdzenia, produkty całkowitej fragmentyzacji. Kiedy zbiorę dostateczną ich liczbę, zbuduję z nich sobie nowy świat. — Wziął ze stołu gruby, w kartonową okładkę oprawiony tom i zaczął przerzucać kartki. — Testy skojarzeniowe dwunastu oskarżonych z Norymbergi. Muszę je dołączyć do zbioru… Powers szedł za nim, nie słuchając. Uwagę jego zwróciło coś, co stało w rogu i przypominało maszyny do nagrywania. Z wyzierających szczelin aparatów zwisały długie, ciemne taśmy. Przez chwilę zabawiał się myślą, że może Kaldren zaczął spekulować na giełdzie, która od dwudziestu blisko lat nieustannie notowała spadek kursu.
— Doktorze — usłyszał nagle słowa Kaldrena — mówiłem panu o Merkurym 7? — Kaldren wskazał na gęsto zapisane kartki. — To odpisy ostatnich sygnałów, przekazanych na Ziemię przez radio.
Powers z ciekawością oglądał kartki. Gdzieniegdzie zdołał odczytać pojedyncze słowa: „Niebieski… ludzie… powtórny cykl… Orion… telemetria…” Skinął głową. — Ciekawe — zwrócił się do Kaldrena. — A co to są te taśmy, tam, przy maszynie nadawczej?
Kaldren uśmiechnął się. — Od miesięcy czekam, aż mnie pan o nie zapyta. Proszę, niech pan spojrzy.
Podszedłszy do maszyn Powers podniósł jedną z taśm.
Nad maszyną widniał napis: Auriga 225 — G. Interwaclass="underline" 69 godzin. Czytał:
96 688 365 498 695
96 688 365 498 694
96 688 365 498 693
96 688 365 498 692
— Coś mi to przypomina — powiedział i upuścił taśmę. — Co znaczy ten ciąg liczb?
Kaldren wzruszył ramionami. — Nikt nie wie!
— Jak to? Coś przecież muszą przedstawiać?
— Tak, zmniejszający się postęp arytmetyczny. Odliczanie wstecz, jeśli pan woli — odparł Kaldren.
Powers podniósł inną taśmę, zwisającą z maszyny na prawo i opisanej: Aries 44R951. Interwał: 49 dni. Czytał:
876 567 988 347 779 877 654 434
876 567 988 347 779 877 654 433
876 567 988 347 779 877 654 432
Rozejrzał się wokoło. — Jak długo trwa poszczególny sygnał? — zapytał.
— Kilka sekund, oczywiście. Są bardzo zgęszczone. Rozszyfrowuje je komputer z obserwatorium. Po raz pierwszy odebrano je jakieś dwadzieścia lat temu — w Jodrell Bank. Dzisiaj nikt już nie zwraca na nie uwagi — powiedział Kaldren.
Powers patrzył na ostatnią taśmę.
6554
6553
6552
6551
— Dobiega końca — stwierdził. Odczytał napis przylepiony do daszka maszyny: „Nie zidentyfikowane źródło radiowe, Canes Venatici. Interwał: 97 tygodni”. Podał taśmę Kaldrenowi. — Wkrótce będzie koniec — powiedział.
Kaldren potrząsnął głową. Wziął ze stołu gruby jak książka telefoniczna tom i przez chwilę przerzucał kartki. Twarz jego nagle spoważniała, z oczu wyzierała głęboka, smutna zaduma. — Wątpię, czy to koniec — powiedział. — To są tylko cztery ostatnie cyfry. Całość wyraża się liczbą ponad pięćdziesięciomilionową.
Podał tom Powersowi, który odczytał tytuł: „Główne ciągi sygnałów seryjnych odebranych przez radiowe obserwatorium Jodrell Bank, Uniwersytet Manczesterski, Anglia, godz. 0012 — 59 21 maja 1972. Źródło: NGC 9743, Canes Venatici” i w milczeniu przerzucił kartki, zapisane gęsto cyframi, milionami cyfr, na tysiącach stron. Powers potrząsnął głową, podniósł znowu taśmę i patrzył na nią w zamyśleniu.
— Komputer rozszyfrowuje tylko cztery ostatnie cyfry — wyjaśnił Kaldren. — Cała liczba jest piętnastosekundową wiązką. Pierwszy taki sygnał komputer rozszyfrowywał dwa lata.
— Fascynujące — powiedział Powers. — Ale co to wszystko znaczył