— Odliczanie, jak pan widzi. NGC 9743, gdzieś na Canes Venatici. Ich wielkie spirale załamują się i przesyłają nam pożegnanie. Bóg wie, czy zdają sobie sprawę z naszego istnienia, ale dają nam znać o sobie, nadając sygnał na fali wodorowej w nadziei, że ktoś ich w Kosmosie usłyszy. — Przerwał. — Niektórzy wyjaśniają to sobie inaczej, ale istnieje dostateczny dowód, decydujący o prawdziwości jednej tylko hipotezy.
— Jaki? — zapytał Powers.
Kaldren wskazał taśmę z Canes Venatici.
— To że skądinąd oszacowano, że wszechświat skończy się z chwilą, gdy liczby dojdą do zera.
Powers odruchowo przesuwał w palcach taśmę.
— To duża troskliwość z ich strony, że przypominają nam o przemijaniu czasu.
— Tak — powiedział cicho Kaldren. — Zważywszy prawo odwrotnej proporcjonalności do kwadratu odległości sygnał nadawany jest z mocą około trzech milionów megawatów podniesionych do setnej potęgi. To chyba moc całej konstelacji. Ma pan rację, troskliwość to dobre słowo.
Nagle schwycił Powersa za ramię, ścisnął dłoń i spojrzał mu z bliska w oczy. Krtań mu drgała.
— Nie jesteś osamotniony, doktorze. To są głosy czasu, które przesyłają ci pożegnanie. Myśl o sobie, jako o części większej całości. Każda drobina w twoim ciele, każde ziarno piasku, każda galaktyka nosi to samo piętno. Powiedziałeś, że wiesz od nich, jak przemija czas, więc cała reszta nie ma znaczenia. Niepotrzebny jest żaden zegar.
Powers ujął dłoń Kaldrena i mocno ją ścisnął.
— Dziękuję, Kaldren. To dobrze, że ty rozumiesz — powiedział. Powoli podszedł do okna i spojrzał na białe dno jeziora. Napięcie, jakie było między nim i Kaldrenem, minęło i czuł, że jego dług został wreszcie wyrównany. Chciał się teraz z nim jak najszybciej pożegnać i zapomnieć jego twarz, jak zapomniał twarze wielu innych pacjentów, których obnażone mózgi dotykał palcami. Podszedł ku maszynom, oderwał kilka zwojów taśm i wepchnął je do kieszeni. — Zabiorę kilka, by pamiętać — powiedział. — Proszę, pożegnaj ode mnie Comę.
Podszedł do drzwi i spojrzał jeszcze na Kaldrena, stojącego w cieniu dwóch ogromnych liter z wzrokiem utkwionym w posadzce.
Gdy odjeżdżał, zauważył, że Kaldren wyszedł na dach budynku. Powers obserwował go stojącego ze wzniesioną ręką w lustrze samochodu, aż do momentu gdy minął zakręt.
5
Zewnętrzny krąg był już niemal gotów. Brakowało w nim jeszcze tylko łuku o długości około dziesięciu stóp, ale poza tym cały obwód tarczy obramowany był murem wysokości sześciu cali, a wewnątrz zawarty był rebus. Trzy koncentryczne kręgi, największy o średnicy około stu stóp, oddzielone od siebie blisko dziesięciostopową przerwą, tworzyły krawędź godła składającego się z czterech części i podzielonego ramionami gigantycznego krzyża. Pośrodku, na skrzyżowaniu ramion, umieszczona była mała, okrągła płyta wznosząca się na wysokość stopy ponad poziomem tarczy.Powers pracował szybko, wsypując piasek i cement do urządzenia mieszającego, dolewając wody tak, by tworzyła się maź, po czym pospiesznie wlewał ją w drewniane formy i rozprowadzał łopatą w wąskie kanaliki.Dziesięć minut później skończył, zdjął drewniane formy, zanim cement stwardniał, i załadował je na tylne siedzenie samochodu. Wytarł ręce o spodnie, podszedł do urządzenia mieszającego cement i przetoczył je o kilkadziesiąt stóp, w cień pobliskiego wzgórza. Nie rzuciwszy nawet okiem na ogromny symbol, który budował tak cierpliwie przez wiele popołudni, wsiadł do samochodu i odjechał podnosząc kłęby białego kurzu, mącącego błękitną głębię cieni.W laboratorium był o trzeciej. Wyskoczył z auta, zapalił w hallu wejściowym wszystkie światła, pospiesznie zsunął wszystkie zasłony przeciwsłoneczne i przywiązał je mocno do haków wbudowanych w podłogę, zmieniając cały budynek w stalowy namiot.Rośliny i zwierzęta, drzemiące nieruchomo w zbiornikach, zaczęły powoli ożywać reagując natychmiast na nagły, rozlewający się wokół potop jarzeniowego światła lamp. Jedynie szympans nie zwrócił na to uwagi. Siedział na podłodze klatki, nerwowo wciskając kostki testowe w polietylenowy pojemnik i wściekłym szczekaniem obwieszczając każdą nieudaną próbę.Powers podszedł do klatki i zauważył kawałki potłuczonego szkła ze zniszczonego hełmu. Cała twarz szympansa pokryta była krwią. Powers podniósł z podłogi resztki pelargonii, którą szympans wyrzucił przez kraty klatki, potrząsnął kwiatem, by zwrócić na chwilę jego uwagę, a potem szybko wrzucił do klatki czarną kulkę, którą wyjął z pojemnika z szuflady biurka. Szympans pochwycił ją szybkim ruchem, przez chwilę bawił się podrzucając ją w górę, po czym wrzucił ją sobie do ust.Nie czekając na wynik, Powers zdjął marynarkę, otworzył ciężkie zasuwane drzwi wiodące do sali rentgenowskiej, kryjące metalowy emiter Maxitronu, a potem ustawił ołowiane płyty ochronne wzdłuż tylnej ściany sali. Kilka minut później włączył generator.
Anemon poruszył się. Pławiąc się w ciepłym morzu promieniowania wzbierającym wokół niego i kierowany niezliczonymi wspomnieniami morskiej egzystencji, ruszył poprzez zbiornik, brodząc ślepo ku blademu macicznemu słońcu. Wici zadrgały. Tysiące drzemiących dotychczas obojętnych komórek zaczęło się rozmnażać i przegrupowywać, każda czerpiąc oswobodzoną energię ze swojego jądra. Łańcuszki wypełzły, struktury spiętrzyły się w wielopłaszczyznowe soczewki, koncentrując ożywione spektralne linie drgających dźwięków, tańczących jak fale fosforescencji wokół ciemnej kopuły komory.Powoli uformował się obraz odsłaniający ogromną, czarną fontannę, z której tryskać zaczął niekończący się strumień przeraźliwie jasnego światła. Obok niej pojawił się kształt, regulujący przepływ ustami. Gdy zstąpił na podłogę, spod stóp wytrysnęły mu barwy, a z rąk, którymi przebierał po ławkach i zbiornikach, wybuchnęła mozaika błękitnych i fioletowych bąbli, rozpryskujących się w ciemności jak gwiezdne rozbłyski.Fotony szeptały. Nieprzerwanie, jak gdyby przyglądając się błyszczącym dźwiękom wokół siebie, anemon rozszerzał się. Jego zwój nerwowy połączył się, tworząc nowe źródło bodźców, które płynęły z delikatnych przepon struny grzbietowej. Milczące zarysy laboratorium zaczęły po cichu odbrzmiewać falami dźwięku z łuku światła, odbijając się echem od ławek i urządzeń. Ich ostre zarysy rezonowały teraz suchym, przenikliwym półtonem. Plastykiem wyplecione krzesła brzęczały dyskordem staccato, czworoboczne biurko odpowiadało ciągłym dwutonem.Nie zwracając na te dźwięki uwagi, gdy już je pojął, anemon zwrócił się ku sufitowi, który odbrzmiewał jak pancerz obleczony w głosy spływające z promieniujących lamp. Wnikając przez wąziutki skrawek nieba, głosem czystym i mocnym, pełnym nieskończonej liczby półtonów śpiewało Słońce…
Brakowało jeszcze kilku minut do świtu, gdy Powers opuścił laboratorium i uruchomił samochód. Poza nim został w ciemności budynek oświetlony białym światłem Księżyca stojącego nad wzgórzami. Prowadząc wóz po krętej alei wjazdowej, biegnącej w dół ku drodze wokół brzegów jeziora, przysłuchiwał się chrzęstowi opon wbijających się w ostry żwir nawierzchni. Potem zwolnił sprzęgło i nacisnął na pedał akceleratora.
Patrząc na wapienne wzgórza, wzdłuż których jechał wciąż jeszcze niewyraźne w ciemności, uświadomił sobie, że: aczkolwiek nie postrzegał ich zarysów, zachował w umyśle ich kształt i formę. Było to uczucie nieokreślone, źródłem, było wrażenie niemal fizyczne, odbierał je jak gdyby dotykiem oczu bezpośrednio z kotlin i wklęśnięć między wzgórzami. Przez kilka minut poddawał się temu uczuciu, nie: starając się nawet bliżej go określić, tworząc w umyśle dziwaczne konfiguracje kształtów.