Droga skręcała teraz koło grupy domków wybudowanych, na brzegu jeziora, tuż u podnóża wzgórz. Poczuł nagle ogromny ciężar skarpy wznoszącej się na tle ciemnego nieba — klifowej skały z błyszczącej kredy — i zdał sobie; sprawę z tożsamości tego uczucia z zarejestrowanym tak: silnie w jego pamięci. Patrząc na skarpę bowiem, zdał sobie sprawę z milionów lat, które upłynęły od chwili, kiedy wyłoniła się po raz pierwszy z magmy skorupy ziemskiej. Ostre grzbiety, wznoszące się na wysokości trzystu stóp pod nim, ciemne wklęsłości i szczeliny, obłe głazy leżące wzdłuż szosy, wszystko to miało własny wyraz, który odbierał w umyśle: tysiące głosów — suma totalnego czasu, jaki upłynął w ciągu żywota skarpy — były psychicznym obrazem tak określonym i jasnym, jak gdyby go dopiero co ujrzał.
Bezwiednie zwolnił i odwracając wzrok od wzgórza czuł, jak ogarnęła go druga fala czasu. Obraz był szerszy, ale oparty o krótszą perspektywę, promieniował z rozległego kręgu jeziora i wylewał się na stare, pokruszone już skały wapienne jak płytkie fale bijące o potężny zrąb lądu.
Zamknął oczy, oparł się plecami o tył siedzenia i skierował samochód na przerwę dzielącą te dwa strumienie czasu, czując jak obrazy potężnieją i pogłębiają mu się w umyśle. Przytłaczający wiek krajobrazu i ledwo dosłyszalne głosy dochodzące od jeziora i białych wzgórz zdawały się przenosić go w przeszłość, wzdłuż nie kończących się korytarzy aż po pierwszy próg świata.
Skręcił na szosę wiodącą ku strzelnicy. Po obydwu stronach wąwozu oblicza wzgórz krzyczały odbijając się echem w nieprzeniknionych polach czasu jak dwa gigantyczne, przeciwne bieguny magnesów. Kiedy wreszcie wyprowadził samochód na otwartą przestrzeń jeziora, zdawało mu się, że odczuwa w sobie tożsamość każdego ziarnka piasku i kryształu soli, nawołujących go z łańcucha okolicznych wzgórz.
Zaparkowawszy samochód w pobliżu mandali, powoli zbliżał się do zewnętrznego kręgu, którego zarys dostrzegał już w świetle wstającego świtu. Ponad sobą słyszał gwiazdy, miliony głosów kosmicznych, które wypełniały niebo, od jednego krańca po drugi, jak prawdziwy nieboskłon czasu. Jak nakładające się sygnały radiowe, krzyżujące się w kątach bryłowych nieba, wypadały niby meteor z najwęższych szczelin przestrzeni. Ponad sobą widział czerwony punkt Syriusza — i słuchał jego głosu, trwającego od wielu, wielu milionów lat — przytłumiony przez spiralną Mgławicę Andromedy, gigantyczną karuzelę zniknionych wszechświatów, których głosy były prawie tak stare, jak sam Kosmos. Wiedział teraz, że nieboskłon był nie kończącą się wieżą Babel — pieśnią czasu tysięcy galaktyk, nałożonych jedna na drugą w jego umyśle. Gdy zbliżał się do środka mandali, przechylił jeszcze głowę, by spojrzeć na błyszczący uskok Drogi Mlecznej.
Doszedłszy do wewnętrznego kręgu mandali, o kilka zaledwie kroków od środkowej płyty, poczuł, że chaos głosów cichnie i że słyszy pojedynczy dominujący głos. Wszedł na płytę i podniósł wzrok ku ciemnemu niebu, patrząc na konstelacje, na wyspy galaktyczne i poza nie, słuchając słabych prawiecznych głosów dochodzących go poprzez milenia. W kieszeni czuł taśmę i zwrócił oczy ku odległemu Canes Venatici, słysząc jego potężny głos.
Jak nie kończąca się rzeka, tak rozległa, że brzegi jej są aż poza horyzontem, płynął ku niemu nieprzerwanie ogromny strumień czasu, wypełniający niebo i wszechświat, i obejmujący wszystko, co w nich zawarte. Powers wiedział, że płynący powoli i majestatycznie czas źródło swoje miał w źródle samego Kosmosu. Gdy strumień go dotknął, poczuł na sobie jego gigantyczny ciężar, poddał mu się, wznoszony lekko grzbietem fali. Powoli znosiło go, obracało wolno twarzą w kierunku przepływu. Wokół zamgliły się zarysy wzgórz i jeziora, pozostał mu tylko zegar kosmiczny — nieustannie patrzący mu w oczy obraz mandali. Wpatrując się weń czuł, jak ciało jego powoli niknie, stapiając się z ogromnym continuum prądu, niosącego go ku centrum wielkiego kanału, poza nadzieję, lecz ku odpoczynkowi, w coraz cichsze rozlewiska rzeki wieczności.
Gdy cienie zniknęły, uchodząc w stoki wzgórz, Kaldren wysiadł z samochodu i niepewnie zbliżył się ku betonowemu zewnętrznemu kręgowi. O pięćdziesiąt metrów dalej, pośrodku mandali, klęczała Coma przy zwłokach Powersa, dotykając rękami twarzy zmarłego. Podmuch wiatru poruszył piasek i przywiał pod stopy Kaldrena odcinek taśmy. Kaldren podniósł go, zwinął ostrożnie i schował do kieszeni. Poranek był chłodny, więc postawił kołnierz marynarki, równocześnie obserwując Comę.
— Już szósta — zwrócił się do niej po kilku minutach. — pójdę wezwać policję. Ty zostań z nim. — Przerwał i dopiero po chwili dodał: — Nie pozwól im uszkodzić zegara.
Coma spojrzała na niego. — Nie wrócisz tu już?
— Nie wiem — powiedział i skinął jej na pożegnanie głową. Odwrócił się i szedł w kierunku samochodu.
Dojechał do szosy ciągnącej się wzdłuż jeziora i w kilka minut później zatrzymał wóz przed laboratorium Whitby’ego.
Wewnątrz było ciemno, okna zawarte, a generator w sali rentgenowskiej pracował. Kaldren wszedł do środka i zapalił światła. Dotknął dłonią generatora. Berylowy cylinder był nagrzany. Okrągły stół doświadczalny wciąż jeszcze wirował powoli, nastawiony na jeden obrót na minutę. W półkolu o kilka stóp od stołu leżała sterta zbiorników i klatek, rzuconych jedna na drugą. W jednej z nich ogromna, do mątwy podobna roślina zdołała niemal wydostać się z vivarium. Jej długie przeźroczyste wici wciąż jeszcze przywarte były do krawędzi klatki, ale korpus jej rozprysnął się w lepką, kulistą kałużę śluzu. W innej potworny pająk zaplątał się w pajęczynę i wisiał pośrodku gigantycznego, trójwymiarowego fosforyzującego kłębu, drgając konwulsyjnie.
Wszystkie doświadczalne zwierzęta i rośliny były martwe. Szympans leżał na grzbiecie pośród ruin swej klatki z potłuczonym hełmem zakrywającym oczy. Kaldren przyglądał mu się przez chwilę, potem usiadł przy biurku i podniósł słuchawkę telefonu. Nakręcając numer zauważył krążek taśmy filmowej leżącej na biurku. Wpatrywał się przez moment w napis, potem włożył taśmę do kieszeni. Po rozmowie z posterunkiem policji zgasił w budynku światła, wsiadł do samochodu i wolno odjechał.
Gdy dojechał do domu, przez wijące się balkony i tarasy willi prześwitywało już słońce. Wyjechał windą na górę i przeszedł do swego muzeum. Rozsunął zasłony i przyglądał się odbiciom promieni słonecznych w eksponatach. Potem przesunął fotel ku oknu, usiadł w nim i nieruchomo wpatrywał się w smugi światła.
Dwie czy trzy godziny później usłyszał głos wołającej go Comy. Po półgodzinie odeszła, ale potem wołał ktoś inny. Wstał i zasunął wszystkie zasłony we frontowych oknach i pozostawiono go w spokoju.
Powrócił na fotel i w pozycji półleżącej patrzył na eksponaty. W półśnie co pewien czas wyciągał rękę, by zmniejszyć dopływ światła wpadającego przez szczeliny między zasłonami; leżał i rozmyślał — tak samo jak potem przez wiele miesięcy — o Powersie i jego dziwnej mandali, o siedmioosobowej załodze statku i jej podróży do białych ogrodów Księżyca, i o błękitnych ludziach z Oriona, którzy mówili o starych, cudownych światach ogrzewanych złocistymi kulami słońc odległych wysp galaktycznych, które zniknęły na zawsze w zwielokrotnionej śmierci Kosmosu.
1960
Przełożyła z angielskiego Aniela Iwicka
Władlen Bachnow
WYPRZEDAŻ