Dieszewaja rasprodaża
Od pewnego czasu polubiłem tę niewielką kawiarenkę. Może dlatego, że szafa grająca nie hałasowała tam tak ogłuszająco, jak wszędzie. A może po prostu nie chciałem nawet przypadkowo spotkać się z którymś z moich dawnych przyjaciół — do takich kawiarenek oni nigdy nie zaglądali.
Wstępowałem tam co wieczór i siadałem przy narożnym stoliku, skąd, dzięki Bogu, nie było widać ekranu telewizora. Sącząc powoli whisky rozmyślałem, że pieniędzy mam coraz mniej i czas najwyższy poczynić jakieś kroki.
Przychodziłem w ponurym nastroju nie widząc żadnych możliwości polepszenia swojej sytuacji. Wychodziłem natomiast pełen wiary w siebie jak w najlepszych czasach i uskrzydlony porywającym przeczuciem, że lada chwila olśni mnie jakaś nieprawdopodobna, zbawcza idea.
Przejście z jednego stanu w drugi nie następowało od razu i posłuszne sterowaniu mogło być opóźniane lub przyśpieszane zależnie od mych chęci. Nauczyłem się kierować sprawnie tym procesem za pomocą whisky. Wszystko bym oddał za ten boski stan natchnienia! Szkoda tylko, że jest nietrwały i trzeba go co wieczór stwarzać na nowo.
Czasem, aby przerwać tok przeklętych myśli, zaczynałem się przyglądać gościom. Wchodzili szybko, wychylali jeden, drugi kieliszek i znikali. Weseli albo smutni… Zgnębieni albo beztroscy… Zazdrościłem im wszystkim, bo gdzieś się śpieszyli, a ja niestety nie miałem do czego…
Ale byli i tacy jak ja, nigdzie nie śpieszący się bywalcy. Już dawno zwróciłem uwagę na pewnego schludnie odzianego starszego pana. Zauważyłem go dlatego, że zawsze był samotny. Nie czytał gazet, nie interesował się telewizorem i wcale nie reagował na to, co się działo wokół niego.
Z półprzymkniętymi oczami o czymś tam medytował. A myśli jego nie były prawdopodobnie tak ponure jak moje, gdyż od czasu do czasu uśmiechał się tak radośnie, jakby sobie przypominał coś wesołego i przyjemnego. Czasem jednak przez jego uśmiech przebijało zakłopotanie. Kręcił wówczas głową ubolewając chyba nad jakimś swoim postępkiem. Kiedyś zderzyłem się z nim w drzwiach. Spojrzał na mnie w roztargnieniu, przeprosił. Potem popatrzył uważniej, z jakimś zdziwieniem. Odtąd nieraz przyłapywałem jego spojrzenie, a nawet odwróciwszy się czułem jego wzrok na karku.
Drażniło mnie to. Zastanawiałem się nawet, czy nie poszukać sobie innej kawiarni. Potem wpadłem w gniew, jak mi się to czasem zdarza.
— Proszę pana — odezwałem się nieoczekiwanie dla siebie samego podszedłszy do jego stolika — stale mam wrażenie, że mi się pan przygląda, a tego nie cierpię!
Kulturalny pan spąsowiał i rozpłynął się w przeprosinach. Usprawiedliwiał się przez piętnaście minut. A potem zaczął mnie namawiać, bym się przysiadł do niego lub pozwolił mu przenieść się do mojego stolika, gdyż chciałby mi wszystko wyjaśnić.
Zgodziłem się na dowolny wariant, pod warunkiem, że rozmowa nie będzie zbyt długa. Wtedy zaczął mi dziękować i dziękowałby jeszcze z pół godziny, gdybym mu nie przerwał prosząc, by przystąpił do rzeczy.
— Jeszcze raz proszę o wybaczenie, że śmiałem panu dokuczało — rzekł. — Mam jednak takie uczucie, jakbym pana skądś znał, i to dobrze. Zarazem nie przypominam sobie pana twarzy, chociaż mi się wydaje, żeśmy się już kiedyś spotkali. Czy nie jest pan aktorem filmowym? Może widziałem pana ucharakteryzowanego i dlatego pamięć mnie zawodzi?
— Nie, nie jestem aktorem. Mam jednak znakomitą pamięć wzrokową. Nie spotkaliśmy się nigdy. Może mi pan wierzyć.
— Dziwne. Powiada pan, żeśmy się nie spotkali. Ale i sposób pana wysławiania się jest mi znany. Czyż to nie zdumiewające?
Wzruszyłem ramionami.
— Zwykły zbieg okoliczności…
— Przepraszam, to nie to. Nie będę się mógł uspokoić, dopóki nie zrozumiem, dlaczego mi się zdaje, że pana znam.
— Niech będzie. Mieszkam w tym mieście od wielu lat. Ostatecznie mógł mnie pan gdzieś widzieć.
— Ależ nie! Niechże pan zrozumie: mam takie wrażenie, jakbym pana znał dobrze — powiedział kładąc nacisk na ostatnim słowie. — Może mamy jakieś wspólne interesy?
— Chyba nie — uśmiechnąłem się. — Co pan robi?
— Czegóż to nie robiłem! — odpowiedział z dumą. — Pozwoli pan, że się przedstawię: Rage Over.
— Bardzo mi miło. James Nobody — palnąłem pierwsze nazwisko, które mi przyszło na myśl.
— Cieszy mnie, że mogłem pana poznać. Nobody? Nie, tego nazwiska nie znam. Skądże ja pana mogę znać? — Zamilkł na chwilę. — Jeśli pan pozwoli, chciałbym zapytać, jaki jest pana zawód.
— Jestem astronautą — kłamałem dalej.
— O! Czy pan uwierzy, że nigdy nie opuszczałem Ziemi? Nie mogliśmy się więc spotkać na pańskim statku. Dawno pan lata?
— Całe życie.
— Teraz wszyscy wyrywają się w kosmos. I po co? Jak dobrze ruszyć mózgownicą, to i na Ziemi znajdzie się to i owo do roboty. Trzeba tylko trochę szczęścia i pieniędzy.
— Warunki dość ciężkie! — wtrąciłem.
— Nie przeczę. Ale na początek miałem pieniądze. Kupę pieniędzy. Ojciec mi zostawił. A zarobił je na dowcipnym wynalazku. Wynalazł akumulator nastroju.
— Akumulator nastroju? — spytałem zdziwiony.
— Tak. — Rage Over nie zrozumiał oczywiście przyczyny mojego zdziwienia i pomyślał, że po prostu nigdy nie słyszałem o takich akumulatorach. — Teraz, wie pan, ich się nie używa, ale kiedyś cieszyły się dużym popytem. Ten, jak na dzisiejsze upodobania masywny aparat był wielkości wiecznego pióra i z łatwością mieścił się w kieszeni marynarki lub w damskiej torebce. Jeśli był pan z jakiegoś powodu podekscytowany czy agresywny, słowem, kiedy tracił pan panowanie nad sobą, nadwyżki energii ładowały akumulator, a pan się uspokajał. To samo się działo, kiedy pana rozsadzała radość — akumulator pochłaniał wszelkie nadwyżki. Kiedy jednak upadał pan na duchu, kiedy wpadał pan w depresję, akumulator oddawał nagromadzoną energię i znowu odczuwał pan przypływ energii i sił.
— Niezmiernie ciekawe — bąknąłem wiedząc, że teraz, choćby nie wiem co, wysłucham do końca opowiadania mego nowego znajomego. — Co się stało z tymi akumulatorami?
— Nic. Ojciec zarobił furę pieniędzy. A później ukazały się na rynku stabilizatory emocji i moda na akumulatory nastroju się skończyła. Wkrótce potem ojciec zmarł, a ja zacząłem się zastanawiać, co robić.
Mogłem włożyć gotówkę w jakiś murowany interes. Ale to mnie nie pociągało. Widzi pan, ja z natury jestem przedsiębiorcą — odkrywcą. Całe życie pracowałem nad tym, by odkrywać nowe dziedziny interesów. Ale wreszcie zaczęli się pojawiać szczęśliwsi konkurenci, którzy mnie wypierali, musiałem więc wciąż na nowo poszukiwać i odkrywać…
Nie narzekam. Ale muszę się uczciwie przyznać, że zdolność odkrywania nowych dziedzin jest we mnie znacznie silniejsza niż umiejętność wyciągania z tego korzyści.
Wiedziałem na przykład, że w naszych czasach, kiedy business dotarł wszędzie, pozostała tylko jedna domena, gdzie ma się szansę rozwinięcia skrzydeł. Domenę tę stanowi ludzki mózg. Słyszał pan prawdopodobnie, że oddziałując na pewne okolice mózgu można wywołać u człowieka określone emocje dodatnie: zadowolenie, radość, spokój, przyjemne wrażenia smakowe lub węchowe i tak dalej.
Założyłem więc firmę „General Emotion”. Na życzenie zamawiającego mogliśmy wzbudzić w nim dowolne przyjemne uczucie. Nie dość na tym. Firma nasza sama wymyślała dla klientów najrzadsze, najbardziej wysubtelnione i wyszukane wrażenia. Mogli oni doświadczać tego, czego nie doznał jeszcze żaden człowiek. A chociaż kosztowało to drogo, od interesantów nie można się było opędzić. Zamierzałem nawet uruchomić filie w innych miastach i krajach… Ale nagle pojawili się konkurenci… Widocznie lepiej ode mnie orientowali się w psychologii, toteż wpadli na to, co mi niestety nie mogło przyjść na myśl.