Выбрать главу

— Pańskiej? Nie! — odpowiedziałem i nie mogąc się już powstrzymać wybuchnąłem śmiechem.

Było to tak nieoczekiwane, że Rage Over poczuł się dotknięty. Obraził się nawet.

— Nic w mojej historii nie widzę śmiesznego — rzekł sucho i potykając się o stoliki ruszył ku wyjściu.

— Czy pan zna tego człowieka? — zapytałem starego kelnera.

— Oczywiście. To Rage Over. Ma w pobliżu trafikę.

— Dawno?

— Tak — chyba ze trzydzieści lat. Odziedziczył tę trafikę po ojcu.

Kawiarnię zamykano. Na ulicy mżył deszcz. Przez Rage Overa nie zdołałem dziś wypić tyle, by natchnęło mnie to wiarą w samego siebie.

Skądże ten biedaczysko trafikant mógł wiedzieć, że przez cały wieczór opowiadał mi moje własne wspomnienia, nabyte ode mnie przez konkurentów, którzy mnie zrujnowali! W drodze wyjątku zapłacili mi za nie tyle, ile ja sam płaciłem kiedyś byłym milionerom. Mieli uciechę kupując u mnie mój ostatni towar.

A zresztą… Zresztą może sam żyję czyimiś tylko wspomnieniami. Któż to może wiedzieć?!..

Przełożył z rosyjskiego Bolesław Baranowski

FAKTY, HIPOTEZY, ZAGADKI

Lech Jęczmyk

YETI, BRAT LOKISA

Wiele osób pamięta zapewne film „Lokis” reżysera Janusza Majewskiego, oparty na opowiadaniu Prospera Merimee. Makabryczna historia nieszczęsnego hrabiego, urodzonego w dziewięć miesięcy po spotkaniu jego matki z niedźwiedziem, musi wydawać się czystym wymysłem. Tak zapewne sądził sam Merimee, nadając literacki kształt opowieści, przywiezionej z Litwy przez polskich emigrantów.

Jednak ta niesamowita historia nabiera niespodziewanie pewnych cech prawdopodobieństwa na tle wielu podobnych relacji krążących na Litwie. Niewykluczone, że zasłyszana przez francuskiego pisarza opowieść była odbiciem faktu realnego, a jednocześnie jeszcze dziwniejszego od literackiej fikcji.

Oczywiście ojcem hrabiego Szemiota nie mógł być niedźwiedź — krzyżówka taka jest zupełnie nieprawdopodobna z punktu widzenia biologii. Ale nazwa miszkis (czy łokis) oznaczała na Litwie nie tylko niedźwiedzia, lecz także tajemniczego leśnego ducha, występującego w litewskim folklorze, odpowiednika rosyjskiego leszego czy lesowika. Skoro nie można skarżyć o alimenta niedźwiedzia, spróbujmy podążyć śladem jego baśniowego imiennika.

Pozostając na terenie literatury francuskiej, możemy sięgnąć do opowiadania Guy de Maupassanta pod tytułem „Strach”. Tym razem źródło opowieści jest znane. Rosyjski pisarz Iwan Turgieniew opowiedział historię, jaka zdarzyła mu się w młodości na polowaniu, a Maupassant zapisał ją tak wiernie, że znawcy odnajdują w jego opowiadaniu charakterystyczne cechy stylu Turgieniewa. Jest to historia o tym, jak młody myśliwy, zażywający kąpieli po całodziennym polowaniu, staje się obiektem zalotów ze strony przerażającej, porośniętej włosem istoty, wydającej nieartykułowane dźwięki, istoty niewątpliwie rodzaju żeńskiego, na co wskazywały niedwuznacznie duże i obwisłe piersi (bardzo charakterystyczny szczegół!). Przerażonego myśliwego ratuje z opresji napotkany pasterz, odpędzając knutem odrażającą rusałkę, znaną od lat miejscowej ludności.

Turgieniew spotkał swoją rusałkę w rosyjskim lesie w drugiej połowie XIX wieku. Wcześniejszy opis podobnej istoty, tym razem z lasów litewskich, znajdujemy w pamiętnikach Paska.

„Był tam niedźwiadek, alias in forma człowiek, circiter koło lat 13 mający, którego w Litwie, parkany stawiając, Marcin Ogiński żywcem osocznikom kazał do sieci nagnać i złapać z wielką strzelców szkodą, bo go niedźwiedzie srogo bronili, osobliwie jedna wielka niedźwiedzica najbardziej go broniła, znać, że to była jego matka. Tę skoro osocznicy położyli, zaraz też i chłopca złapano, który był taki właśnie, jaki powinien być człowiek, nawet u rąk i nóg nie pazury niedźwiedzie, ale człowiecze paznokcie; ta tylko od człowieka była dyferencyja, że był wszystek długimi tak jak niedźwiedź obrosły włosami, nawet i gęba wszystka, oczy mu się tylko świeciły; o którym różni różnie kontrowertowali, konkludując jedni, że się to musiało zawiązać ex semine viri cum ursa; drudzy zaś mówili, że to znać niedźwiedzica porwała gdzieś dziecko bardzo młode i wychowała, które że ubera suxit, i dlatego też owe assumpsit similitudinem animalis. Nie miało to chłopczysko ani mowy, ani obyczajów ludzkich, tylko zwierzęce. W tenże to czas podała mu królowa (Maria Ludwika) z gruszki łupinę, pocukrowawszy ją; z wielką ochotą włożył do gęby; posmakowawszy wyplunął to na rękę i z ślinami cisnął królowej między oczy. Król począł się śmiać okrutnie.

Rzecz działa się w Polsce, w roku 1662. W wydanej w Niemczech w roku 1784 książce Wagnera znajdujemy szczegółowy opis innego dzikiego chłopca schwytanego w lasach Transylwanii (a więc na terenie dzisiejszej Rumunii) pod koniec XVIII wieku.

„Nieszczęsny ten młodzieniec był średniego wzrostu i miał niezwykle dziki wygląd. Oczy głęboko osadzone w oczodołach. Czoło bardzo cofnięte. Gęste, zwisające brwi występowały do przodu, nos miał mały i spłaszczony. Szyja sprawiała wrażenie spuchniętej… całe ciało dzikiego młodzieńca pokrywały włosy, szczególnie gęste na plecach i na piersiach. Muskuły rąk i nóg były silniej rozwinięte niż normalnie u ludzi. Na łokciach i kolanach miał odciski… Chodził wyprostowany, ale ciężkim i kołyszącym się krokiem, wysuwając głowę i pierś do przodu.

Od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy jakaś jego dzikość i zwierzęcość. Był całkowicie pozbawiony daru mowy, choćby najmniejszej zdolności do wydawania artykułowanych dźwięków. Mruczał tylko niezrozumiale, kiedy poganiał go jego opiekun. Mruczenie to nasilało się i przechodziło w wycie, kiedy zobaczył las lub nawet pojedyncze drzewo…

Jeśli nie brać pod uwagę ludzkich kształtów i chodzenia w postaci wyprostowanej, to można powiedzieć, że nie miał żadnych cech, pozwalających odróżnić człowieka od zwierzęcia”.

Stykając się z pojedynczymi egzemplarzami takich istot, ludzie wyjaśniali sobie ich istnienie tak, jak potrafili. Doskonały tego przykład znajdujemy u pana Paska. Jedna z tych „teorii” — wiara w istnienie dzieci wychowanych przez dzikie zwierzęta — znajduje zwolenników do dzisiaj. Innym popularnym wyjaśnieniem, mającym zastąpić poważniejsze badanie jest atawizm. Atawizmem można wyjaśnić jeden przypadek, ale co począć z ogromną ilością zadziwiająco zbieżnych relacji o dzikich, owłosionych ludziach, pochodzących z różnych stron świata? Wszystko wskazuje na to, że tajemniczy łokis z puszcz litewskich jest europejskim odpowiednikiem himalajskiego jeti, mongolskiego ałmasa, północnoamerykańskiego bigfoota.

W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zetknęły się z tą sprawą brytyjskie wyprawy w Himalaje. Rozpowszechniła się wówczas na całym świecie nazwa jeti i śnieżny człowiek, a jednocześnie cała sprawa, rozdmuchiwana przez prasę brukową, nabrała piętna śmieszności, przesłaniającego żmudną pracę ludzi, którzy często wbrew oporom środowiska naukowego poświęcili się badaniu tego zagadnienia.

Radziecki uczony Borys Porszniew w swoim artykule „Walka o troglodytów”, zawierającym między innymi historię badań nad człowiekiem śniegu w Rosji, cytuje interesujące przykłady, kiedy to reprezentanci instytucji naukowych robili wszystko, aby nie dopuścić do publikacji wiadomości o dzikich ludziach. Tak na przykład w 1908 roku, na żądanie sekretarza carskiej Akademii Nauk, B. B. Baradijn musiał usunąć ze sprawozdania o podróży do Mongolii fragmenty, opisujące spotkanie żywego ałmasa, zaś przedstawiona w 1914 roku przez Witalija Chochłowa praca o doniosłym znaczeniu dla antropologii (Chochłow po raz pierwszy wysunął tezę, że mamy do czynienia z reliktowym paleoantropem), została z największym trudem odnaleziona w archiwach, w dziale „Doniesienia nie przedstawiające wartości naukowej”.