Emeralda ze znużeniem potrząsnęła głową i przymknęła oczy.
— Nie wiem, nie wiem. Wiem tylko, że coś trzeba zrobić. — Westchnęła. — Czasem bym chciała, żeby oni zostawili chociaż parę chorób plączących się gdzieś tam, żebym mogła którąś z nich złapać i poleżeć choć trochę w łóżku. Za dużo ludzi! — krzyknęła, a jej słowa zagdakały, zagęgały i zamarły wśród tysięcy asfaltowanych, najeżonych drapaczami chmur podwórek.
Lou czule pogłaskał ją po ramieniu.
— Och, kochanie, nie mogę znieść, kiedy jesteś taka przygnębiona.
— Gdybyśmy mieli samochód, jak ludzie w dawnych czasach — powiedziała Em — moglibyśmy wybrać się na przejażdżkę i uciec od ludzi choć na chwilę. Boże, to były czasy!
— Tak, póki nie zużyto wszystkiego metalu.
— Wskoczylibyśmy do wozu, a Papa podjechałby do stacji benzynowej i zawołał: „Nalej do pełna!”
— Tak, to była fantazja, zanim wyczerpali wszystkie zasoby benzyny.
— I wyruszylibyśmy na beztroską przejażdżkę po kraju.
— Wszystko to wydaje się teraz bajką, prawda, Em? Trudno uwierzyć, że kiedyś istniały otwarte przestrzenie między miastami.
— A jakbyśmy zgłodnieli — ciągnęła Em — to byśmy sobie znaleźli restaurację, weszli z fasonem i powiedzieli: „Proszę befsztyk i frytki” albo: „A jakie są dziś kotlety, schabowe?” — Em oblizała wargi, oczy jej zabłysły.
— O rany! — zamruczał Lou. — A co byś powiedziała na hamburgera?
— Mniam, mniammm.
— Gdyby nam ktoś zaproponował spreparowane wodorosty morskie w owych czasach, plunęlibyśmy mu w oko, no nie, Em?
— Albo spreparowane trociny!
Lou uparcie próbował w tej sytuacji znaleźć jej weselsze strony.
— Cóż, oni w każdym razie twierdzą, że obecnie ma to lepszy smak, mniej się czuje wodorosty i trociny niż na początku, i że jest znacznie zdrowsze, niż to, co jadaliśmy poprzednio.
— Ja czułam się świetnie! — gwałtownie zaprzeczyła Em.
Lou wzruszył ramionami.
— No dobrze, ale musisz zdać sobie sprawę, że świat nie byłby w stanie wyżywić dwunastu miliardów ludzi, gdyby nie spreparowane wodorosty i trociny. Myślę, że to naprawdę jest wspaniała rzecz. Tak mi się wydaje. Oni tak mówią.
— Oni plotą, co im ślina na język przyniesie. — Em zamknęła oczy. — Boże, czy pamiętasz, jak sklepy walczyły o to, by skłonić ludzi do kupienia czegokolwiek? Nie musiałeś czekać na niczyją śmierć, żeby zdobyć łóżko, krzesła, piec, czy coś w tym rodzaju. Po prostu wchodziłeś i bach! kupowałeś, co ci się tylko zamarzyło. Jezu! Tak było cudownie, póki nie zużyto absolutnie wszystkich surowców. Byłam wtedy małym dzieckiem, ale pamiętam to tak dobrze…
Lou, przygnębiony, podszedł apatycznie do krawędzi balkonu i spojrzał w górę, w wyraźne, chłodno błyszczące gwiazdy na tle czarnego aksamitu nieskończoności.
— Pamiętasz, Em, jak kiedyś mieliśmy bzika na punkcie fantastyki naukowej? Lot nr 17 na Marsa, wyrzutnia nr 12. Wszyscy na pokład! Uprasza się cały personel nietechniczny o pozostanie w bunkrach. Dziesięć… dziewięć… osiem… siedem… sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden! Główny człon! Barru-u-um!!!
— Po co martwić się o to, co się dzieje na Ziemi? — odezwała się Em również wpatrując się w gwiazdy. — Za kilka lat wszyscy będziemy szybować w przestrzeni, by zacząć nowe życie na nowej planecie.
Lou westchnął.
— Tak, tylko okazuje się, że trzeba by czegoś dwa razy większego od Empire State Building, by dostarczyć jednego parszywego kolonistę na Marsa. A za parę dalszych bilionów dolarów mógłby zabrać ze sobą żonę i psa. To jest sposób na zlikwidowanie przeludnienia — emigracja!
— Lou?…
— Hm?
— Kiedy odbędą się wyścigi samochodowe na 500 mil?
— Och… w Święto Umarłych, trzydziestego maja.
Em ściągnęła usta.
— Czy to bardzo okropne z mojej strony, że zapytałam?
— Chyba nie bardzo. Każdy w tym mieszkaniu sprawdził to aż nadto dokładnie.
— Nie chcę być okropna — powiedziała Em — ale od czasu do czasu człowiek musi wygadać się i zrzucić to wszystko z wątroby.
— Ja też tak uważam. Czujesz się lepiej?
— Tak. I więcej już nie będę się ciskać, będę się starała być dla niego tak miła, jak tylko potrafię.
— To rozumiem, to jest moja Em!
Wyprostowali się, uśmiechnęli dzielnie i weszli do mieszkania.
Dziadunio Schwartz z brodą wspartą na pięściach, obejmujących gałkę laski, patrzył gniewnie na pięciostopowy ekran telewizyjny dominujący nad całym pokojem. Komentator podsumowywał wydarzenia dnia. Mniej więcej co trzydzieści sekund Dziadunio dźgał końcem laski w podłogę i wrzeszczał:
— Do diabła! Zrobiliśmy to już sto lat temu!
Emeralda i Lou, wszedłszy do pokoju, zmuszeni byli zająć miejsca w tylnym rzędzie, za ojcem i matką Lou, szwagrem i szwagierką, zięciem i synową, wnukiem i jego żoną, wnuczką i jej mężem, prawnukiem i jego żoną, siostrzeńcem i jego żoną, stryjecznym wnukiem i jego żoną, stryjeczną prawnuczką i jej mężem, stryjecznym prawnukiem i jego żoną, no i oczywiście Dziaduniem, który siedział na przedzie. Wszyscy, wyjąwszy Dziadunia, który był co nieco zwiędły i przygarbiony, wyglądali, według norm przedantygerasonowych, jakby byli mniej więcej w równym wieku, gdzieś pod trzydziestkę albo niewiele ponad.
— „Tymczasem — mówił komentator — Radzie w Bluffs, Iowa, zagrażała ponura tragedia. Ale dwustu zmęczonych pracą ratowniczą robotników nie traciło nadziei i uparcie kopało dalej czyniąc nadludzkie wysiłki, by ocalić stuosiemdziesięcioletniego Elberta Haggedorna, który od dwóch dni był uwięziony w…”
— Mam nadzieję, że jego koniec będzie przyjemniejszy szepnęła Emeralda do Lou.
— Cisza! — wrzasnął Dziadunio. — Jeżeli jeszcze któreś z was otworzy jadaczkę w czasie programu telewizyjnego, nie dostanie nawet złamanego grosza… — głos złagodniał mu nagle i zmiękł — …kiedy dadzą znak kraciastą jak szachownica chorągiewką na torze w Indianapolis, a stary Dziadunio wybierze się w swą Wielką Podróż do Krainy Wieczności. — Sentymentalnie pociągnął nosem, gdy tymczasem jego spadkobiercy rozpaczliwie usiłowali nie spowodować najmniejszego dźwięku. Sława o przyszłej Wielkiej Podróży nie robiły już na nich wrażenia, ponieważ Dziadunio wspominał o tym mniej więcej raz dziennie od lat pięćdziesięciu.
— „Dr Brainard Keyes Bullard — mówił dalej komentator — rektor Uniwersytetu w Wyandotte, stwierdził w swym przemówieniu dziś wieczorem, że większość nieszczęść gnębiących świat wynika z faktu, iż wiedza człowieka o nim samym nie dotrzymuje kroku jego wiedzy o otaczającym go świecie”.
— Do diabła! — wykrzyknął Dziadunio. — Stwierdziliśmy to już sto lat temu!
— „Dziś wieczorem Szpital Położniczy w Chicago obchodzi szczególną uroczystość. Honorowym gościem jest Lowell W. Hitz, wiek zero. Hitz, który przyszedł na świat tego ranka, jest dwudziestopięciomilionowym dzieckiem urodzonym w tym szpitalu”.
Komentator znikł, a na ekranie pojawił się młody Hitz, wrzeszczący przeraźliwie.
— Do diabła — szepnął Lou do Emeraldy — stwierdziliśmy to już sto lat temu.
— Słyszałem! — wrzasnął Dziadunio. Wyłączył z trzaskiem telewizor, a jego przerażeni potomkowie patrzyli w milczeniu na ekran. — Ty tam, chłopcze…
— Nie chciałem nic przez to powiedzieć, sir — odezwał się Lou.
— Daj mi mój testament. Wiesz, gdzie jest. Wy wszyscy, moje dzieci, wiecie, gdzie on się znajduje. Przynieś go, chłopcze!