Lou ponuro skinął głową i ruszył przez hall, wybierając drogę przez legowiska do pokoju Dziadunia, jedynego samodzielnego pokoju w mieszkaniu Schwartzów. Pozostałe pomieszczenia były to: łazienka, salon oraz szeroki korytarz bez okien, który początkowo miał służyć za jadalnię i w jednym jego końcu znajdowała się kuchenka. W hallu i salonie rozłożono sześć materaców i cztery śpiwory, tapczan stojący w salonie zajmowało jedenaste małżeństwo — aktualni faworyci.
Na biurku Dziadunia leżał jego testament, wybrudzony, z oślimi uszami, podziurawiony i zapaćkany setkami uzupełnień, wykreśleń, oskarżeń, warunków, ostrzeżeń, porad oraz uwag filozoficznych na domowy użytek. „Dokument ten rozmyślał Lou — jest dziennikiem prowadzonym przez lat pięćdziesiąt — wszystko stłoczone na dwóch kawałkach papieru — bałamutnym, nieczytelnym dziennikiem nieustannego współzawodnictwa”. Tego dnia Lou miał być wydziedziczony po raz jedenasty i prawdopodobnie odzyskanie obietnicy udziału w spadku będzie go kosztowało około sześciu miesięcy nienagannego zachowania.
— Chłopcze! — zawołał Dziadunio.
— Idę, sir. — Lou pospieszył z powrotem do salonu i wręczył Dziaduniowi testament.
— Pióro! — rozkazał Dziadunio.
Natychmiast podano mu jedenaście piór — po jednym od każdego małżeństwa.
— Nie, to cieknie — powiedział odtrącając pióro Lou. O, to jest ładne. Dobry z ciebie chłopiec, Willy. — Przyjął pióro od Willy’ego. To była wskazówka, na którą wszyscy czekali. Teraz Willy, ojciec Lou, był nowym faworytem.
Willy, który wyglądał niemal tak młodo, jak jego syn, chociaż liczył sto czterdzieści dwa lata, nieudolnie usiłował ukryć swą radość. Popatrzył nieśmiało na tapczan, który miał się stać jego własnością, a z którego Lou i Emeralda musieli przenieść się z powrotem do hallu, na najgorsze miejsce przy drzwiach do łazienki.
Dziadunio celebrował każdy wzniosły dramat, którego był autorem, i wszystkiemu, co posiadał, nadał piętno swojej osobowości. Marszcząc brwi i wodząc palcem wzdłuż każdej linijki, jakby widział testament po raz pierwszy w życiu, zaczął czytać z głęboką złowieszczą jednostajnością basowego tonu w katedralnych organach:
— „Ja, Harold D. Schwartz, zamieszkały w Bloku nr 257, w Alden Village, Nowy Jork, niniejszym oświadczam, ogłaszam i czynię ten dokument moją Ostatnią Wolą i Testamentem, anulując tym samym wszystkie moje poprzednie testamenty i kodycyle kiedykolwiek sporządzone”.
Wysiąkał z namaszczeniem nos i czytał dalej nie roniąc ani słówka i powtarzając niektóre z emfazą, a szczególnie coraz-bardziej-skomplikowane specyfikacje dotyczące pogrzebu.
Przy końcu tych specyfikacji Dziadunia tak zatkało ze wzruszenia, iż Lou pomyślał, że może w końcu zapomniał, w jakim celu kazał sobie przynieść testament. Ale Dziadunio bohatersko okiełznał wzruszenie i po chwili wymazywania zaczął równocześnie pisać i mówić. Lou mógłby wyrecytować za niego cały tekst — słyszał go przecież tyle razy…
— Przeżyłem wiele zgryzot przed opuszczeniem tego padołu łez i udaniem się do lepszego świata — mówił i jednocześnie pisał Dziadunio. — Ale najgłębszą ze wszystkich ran zadał mi… — obrzucił spojrzeniem całą grupę usiłując przypomnieć sobie, kto był tym krzywdzicielem.
Wszyscy popatrzyli współczująco na Lou, który z rezygnacją podniósł rękę.
Dziadunio skinął głową, przypomniawszy sobie, i dokończył zdanie: — …mój prawnuk Louis J. Schwartz.
— Wnuk, sir — podpowiedział Lou.
— Nie wykręcaj się. I tak wpadłeś z kretesem, młody człowieku — powiedział Dziadunio. Zmienił jednak ten szczegół i kontynuował już bez potknięć, stwierdzając wydziedziczenie, którego przyczyną był brak szacunku i krętactwo.
W następnym paragrafie dotyczącym w różnych okresach każdego z obecnych w tym pokoju, imię Lou zostało wykreślone i zastąpione imieniem Willy’ego, który stał się spadkobiercą mieszkania oraz największej gratki — podwójnego łóżka w samodzielnej sypialni.
— Tak! — Dziadunio uśmiechnął,się promiennie. Wymazał datę u dołu testamentu i wpisał nową zaznaczając również godzinę. — Czas na obejrzenie „Rodziny McGarveyów”.
„Rodzina McGarveyów” był to serial telewizyjny, który Dziadunio oglądał od ukończenia sześćdziesiątki, czyli od stu dwunastu lat.
— Nie mogę się doczekać, co będzie dalej — powiedział.
Lou oderwał się od grupy i legł na swym łożu boleści przy drzwiach do łazienki. Pragnął, by Em przyszła do niego, i zastanawiał się, gdzie też ona może być.
Drzemał chwilę, dopóki nie został obudzony przez kogoś, kto przelazł nad nim, usiłując dostać się do łazienki. W chwilę później usłyszał słaby bulgoczący dźwięk, jak gdyby wylewano coś do umywalki. Nagle przyszło mu na myśl, że Em załamała się i że to ona przedsięwzięła coś drastycznego przeciwko Dziaduniowi.
— Em!.. — szepnął przez szybę. Odpowiedzi nie było. Pchnął drzwi. Sfatygowany zamek, którego zasuwka ledwie trzymała się w oprawce, stawiał opór tylko przez moment, po czym drzwi się otworzyły.
— Morty! — wykrztusił Lou.
Jego stryjeczny prawnuk, Mortimer, który niedawno ożenił się i sprowadził swą żonę do mieszkania Schwartzów, spojrzał na niego z konsternacją i zaskoczeniem. Gwałtownym kopnięciem zatrzasnął drzwi, Lou jednak zdążył zobaczyć pewien przedmiot w rękach Morty’ego — była to olbrzymia napełniona do połowy butla antygerasonu Dziadunia, której zawartość Morty uzupełniał po szyjkę wodą.
W chwilę później Morty wyszedł, spojrzał wyzywająco na Lou i otarł się o niego bez słowa kierując się ku swej ładniutkiej żonie.
Lou, zaszokowany, nie wiedział, jak postąpić. Nie mógł dopuścić, by Dziadunio zażył zdradliwy antygerason, ale z drugiej strony, jeśli go ostrzeże, Dziadunio z pewnością do reszty zatruje im wszystkim życie, które i tak było już nie do zniesienia.
Zajrzał do salonu i zobaczył, że Schwartzowie, a wraz z nimi i Emeralda, siedzą na razie spokojnie, rozkoszując się groteską, jaką ze swego życia uczynili McGarveyowie. Cichaczem prześliznął się do łazienki, zamknął drzwi tak dobrze, jak tylko mógł, i zaczął wylewać zawartość butli Dziadunia do umywalki. Miał zamiar napełnić ją ponownie pełnowartościowym antygerasonem z dwudziestu dwóch mniejszych butelek stojących na półce. Butla miała pojemność pół galona, a szyjka jej była bardzo wąska, toteż zanosiło się, że jej opróżnianie będzie trwało wieczność. Zdenerwowanemu Lou wydawało się, że prawie nieuchwytny zapach antygerasonu, podobny do zapachu sosu worcestershire, rozchodzi się po całym mieszkaniu przez dziurkę od klucza i szparę pod drzwiami.
— Gul — gul — gul — gul — monotonnie szemrała butla.
Nagle z salonu doleciały dźwięki muzyki, potem szmery i szuranie przesuwanych krzeseł.
— „…Na tym kończy się — dobiegł go głos spikera telewizyjnego — dwudziestodziewięciotysięczny sto dwudziesty pierwszy rozdział z życia naszych sąsiadów McGarveyów”.
Usłyszał odgłos kroków w hallu. Ktoś zapukał do drzwi.
— Chwileczkę — zawołał żywo Lou. Rozpaczliwie potrząsnął butelką, usiłując szybciej ją opróżnić. Dłonie ześliznęły się po mokrym szkle i ciężka butla rozprysnęła się w drobny mak na kaflowej posadzce.
Odskoczyły gwałtownie pchnięte drzwi i Dziadunio stanął jak rażony piorunem.
Lou uśmiechnął się ujmująco mimo wstrętu, który go ogarnął, i z braku czegokolwiek bodaj mgliście przypominającego jakiś pomysł, czekał, co powie Dziadunio.
— Cóż, chłopcze — odezwał się w końcu Dziadunio wygląda na to, że czeka cię małe sprzątanie.