— Rezygnuję z publikacji — odezwał się nagle Foster.
Potterley wykrzyknął na wpół ze szlochem:
— Od nas nikt się nie dowie! Och, nie przebaczę sobie…
— Czy doprawdy nie śledził mnie pan za pomocą chronoskopu? — przerwał mu Nimmo zwracając się do Aramana.
— Nie było czasu — odrzekł Araman. — Wypadki nie toczą się w chronoskopie szybciej niż w rzeczywistości. To nie film, który można puścić w przyspieszonym tempie. Straciliśmy okrągłe dwadzieścia cztery godziny próbując uchwycić ważniejsze fakty z życia Potterleya i Fostera w, ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Na nic innego nie było już czasu, no i to zresztą wystarczyło.
— Nie wystarczyło — powiedział Nimmo.
— Co pan ma na myśli? — Na twarzy Aramana odmalował się wyraźny popłoch.
— Otóż mój siostrzeniec Jonas zawiadomił mnie telefonicznie, że złożył ważną informację w depozycie bankowym. Tak postępuje człowiek, który znalazł się w cholernych tarapatach. Jonas jest moim bliskim krewnym. Spróbowałem więc pomóc mu i wyciągnąć go z tych tarapatów. Zajęło mi to zresztą niewiele czasu. I właśnie teraz przyszedłem zakomunikować mu o moich posunięciach. Przecież mówiłem panu w chwilę po tym, jak pański człowiek wyrżnął mnie w łeb, że załatwiłem parę spraw.
— Ale co pan załatwił?!
— Wysłałem szczegółowe informacje na temat podręcznego chronoskopu do pół tuzina moich stałych agencji reklamowych.
Ani słowa. Ani dźwięku. Nawet oddechu. Jakby w pokoju nie było nikogo.
— Czego tak na mnie patrzycie! — krzyknął Nimmo. — Nie rozumiecie, o co mi chodziło? Mam prawo publikacji. Jonas to potwierdzi. Wiedziałem, że nie może tego opublikować legalnie w żadnym z biuletynów naukowych. Byłem więc pewny, że zamierza opublikować swe odkrycie nielegalnie i dlatego przygotował depozyt. Kombinowałem sobie, że jeśli wcześniej pchnę te informacje, cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Jego kariera będzie uratowana. I jeśli odbiorą mi w rezultacie licencję skryptora prac naukowych, to i tak wyłączne posiadanie danych chronometrycznych pozwoli mi uniezależnić się na resztę życia. Spodziewałem się, że Jonas będzie zły, ale wyjaśniłbym mu pobudki i podzielilibyśmy się fifty-fifty. Czego tak na mnie patrzycie! Skąd mogłem wiedzieć…
— Żaden z was nic nie wiedział — rzekł z goryczą Araman — ale wszyscy przyjęliście za pewnik, że rząd jest bezsensownie biurokratyczny, złośliwy, tyrański, skłonny do zakazywania badań ot tak sobie, z łaski na uciechę. Nikomu nie przyszło do głowy, że usiłujemy chronić ludzkość najlepiej jak tylko potrafimy.
— Nie siedźmy tu i nie gadajmy — lamentował Potterley. — Niech pan weźmie nazwiska ludzi, którzy zostali poinformowani…
— Za późno — odpowiedział Nimmo wzruszając ramionami. — Mieli na to więcej niż dzień. Wystarczy, aby informacja się rozeszła. Moi reklamiarze z pewnością dzwonili do kilku fizyków, by sprawdzić moje dane przed podjęciem dalszych kroków, fizycy będą z kolei dzwonić do innych przekazując wiadomość. Skoro uczeni raz powiążą neutrinikę z pseudograwityką, prywatna chronoskopia stanie się rzeczywistością. Zanim minie tydzień, pięćset osób będzie wiedziało, jak zbudować mały chronoskop. Czy podobna wyłapać ich wszystkich? — Jego pulchne policzki zapadły się. — Przypuszczam, że nie sposób wtłoczyć z powrotem grzyba atomowego w ładną błyszczącą kulę uranu.
Araman wstał.
— Spróbujemy, Potterley, ale zgadzam się z Nimmem. Jest już za późno. Nie wiem, jaki świat będziemy odtąd mieli, trudno to przewidzieć, ale świat, który znaliśmy, już nie istnieje. Dotychczas każdy obyczaj, każdy nawyk, każda intymna dziedzina życia miała zawsze w pewnym stopniu zagwarantowaną otoczkę dyskrecji. Wszystko to przepadło.
Ukłonił się z przesadnym ugrzecznieniem.
— Wy trzej stworzyliście nowy świat. Gratuluję. Życzę szczęścia w tym akwarium wam, sobie i wszystkim innym. I niech was piekło pochłonie.
Przełożyła z angielskiego Elżbieta Zychowicz
Ray Bradbury
AUTOSTRADA
The Highway
Orzeźwiający popołudniowy deszcz zszedł w dolinę, muskając kukurydzę na górskich poletkach i szeleszcząc słomianym dachem chaty. W deszczowej pomroce, wśród kukurydzy wciśniętej pomiędzy wulkaniczne skały, mozolnie pracowała kobieta. Gdzieś, w dżdżystej szarudze zapłakało dziecko…
Hernando czekał, aż ustanie deszcz, by znów ruszyć ze swym drewnianym pługiem w pole. W dole wezbrana, brązowa rzeka wrzała w swoim korycie. Tuż obok druga rzeka — betonowa autostrada — leżała w bezruchu, połyskując w deszczu. Od godziny już nie przejechał nią żaden samochód. Ciekawe… Od wielu lat nie było takiej godziny, w której nie przejechałby jakiś samochód i ktoś nie zawołał:
— Hej, tam! Można pana sfotografować?
Ten ktoś miał pudełko, które pstrykało, i monetę w dłoni. Jeżeli Hernando szedł ku nim przez pole bez kapelusza, wołali czasem: — Och nie! Chcemy pana w kapeluszu!.. — I machali rękami, strojnymi w złote przedmioty, które mówiły im godzinę albo ich imiona… Albo w ogóle nie służyły im do niczego — świeciły tylko, jak świecą w słońcu oczy pająka. Musiał wtedy wracać po kapelusz…
— Coś złego, Hernando? — zapytała żona.
— Si… Ta droga. Musiało się stać coś ważnego… Coś tak ważnego, że zrobiła się zupełnie pusta.
Powoli odszedł od domu. Deszcz opłukiwał plecione buty, zrobione z trawy i gumy od opony samochodowej. Dobrze pamiętał ten dzień… Opona wdarła się gwałtem do chaty, płosząc kury i roztrącając na wszystkie strony garnki. Zjawiła się samotnie, szybko wirując. Samochód, do którego należała, mknął chwilę jeszcze aż do zakrętu, tam zawisł i błysnąwszy na moment runął do rzeki. Ten samochód był tam ciągle jeszcze — kiedyś, w ładny dzień, kiedy rzekła płynęła wolno i opadł muł, można go było nawet dojrzeć. Leżał głęboko, na dnie, długi, niski i zapewne bardzo kosztowny. Później jednak mułu przybyło i nic już nie było widać.
Następnego dnia Hernando wyciął z samochodowej opony podeszwy do swych butów…
Doszedł do autostrady i stał nad nią przysłuchując się cichemu odgłosowi, jaki wydawała w deszczu.
Nagle — zupełnie jak na sygnał jakiś — na autostradzie pojawiły się samochody. Setki… Kilometry samochodów gnały nieprzerwanie nie zważając na stojącego człowieka. Ogromne, długie czarne wozy pędziły w kierunku Stanów. Ryczały, biorąc z nadmierną prędkością zakręty. Słyszał tylko pisk i trąbienie.
W twarzach ludzi, ciasno upakowanych w samochodach, było coś, co wprawiło go w głębokie zamyślenie. Odsunął się nieco, by nie przeszkadzać ryczącej masie. Zaczął liczyć samochody, ale zmęczył się. Przeleciało już pięćset, tysiąc samochodów, a na wszystkich twarzach było to samo. Jechali jednak zbyt szybko, aby mógł się od nich dowiedzieć, co się stało.
Wreszcie znów nastała cisza i pustka. Szybkie, bezcenne samochody odjechały. Słyszał, jak w oddali milkł ostatni klakson. Autostrada znów była pusta.
Wszystko to wyglądało jak orszak żałobny, tyle tylko, że dziki i obłąkany, szaleńczo pędzący na północ. Dlaczego?