Siostra z wprawą zrobiła mi zastrzyk. Czułem, jak chłodny płyn wciska się w moje ciało.
Patrząc na Lloyda zmuszałem się do mówienia.
— Nie miej… pretensji…
Zastanawiałem się, co on czuje w tej chwili. Dla Granta był to po prostu eksperyment, pierwszy z wielu, ale myślę, że Lloyd wiedział, co uczynił. Nagle zmroziła mnie nowa myśl.
— Kiedy… kiedy wrócę… nie… nie…
— Dobrze — powiedział Lloyd. — Żadnych więcej eksperymentów na tobie ani na twojej żonie. Spędzą resztę życia w spokoju. Dopilnuję tego.
Powiedział „spędzą”. Zrozumiał. Uspokoiłem się. Czując zanik świadomości, spojrzałem po raz ostatni na Lloyda. W jego oczach można było wyczytać lęk.
Przełożył z angielskiego Lech Jęczmyk
Damon Knight
MASKI
Masks
Osiem grafionów tańczyło po ruchomej taśmie, papieru niczym kleszcze jakiegoś zaniepokojonego mechanicznego homara. Roberts, technik z obsługi, ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w wykres, pod czujnym okiem dwóch pozostałych mężczyzn.
— Tutaj jest przejście od snu do jawy — powiedział wyciągając kościsty palec. — A tutaj, proszę spojrzeć, po siedemnastu sekundach, nadal ma jeszcze sny.
— Spóźniona reakcja — powiedział Babcock, kierownik eksperymentu. Był czerwony na twarzy, czoło miał zroszone potem. — Nie widzę powodów do niepokoju.
— Może i tak, ale proszę spojrzeć na różnicę w zapisie. Ma sny po impulsie przebudzenia się, ale maksima są tutaj bliżej siebie. Inny rodzaj snu. Więcej napięcia, więcej impulsów motorycznych.
— A dlaczego on w ogóle sypia? — spytał Sinescu, gość z Waszyngtonu. Miał smagłą, pociągłą twarz. — Przecież produkty zmęczenia usuwacie chemicznie. Czy przemawiają za tym jakieś względy psychologiczne?
— Potrzebne mu są marzenia senne — wyjaśnił Babcock. — To prawda, że nie odczuwa fizjologicznej potrzeby snu, ale musi mieć sny. W przeciwnym razie istnieje groźba wystąpienia halucynacji, które mogą rozwinąć się w psychozę.
— Właśnie — powiedział Sinescu. — To jest poważny problem, prawda? Od jak dawna on to robi?
— Mniej więcej od sześciu miesięcy.
— Czyli od czasu, kiedy dostał nowe ciało… i zaczął nosić maskę?
— Mniej więcej. Jedno chciałbym podkreślić: jego umysł jest w jak największym porządku. Wszystkie testy…
— Dobrze, dobrze. Znam wyniki testów. Więc teraz on nie śpi?
— Nie śpi. Są u niego Sam i Irma — powiedział technik, rzuciwszy okiem na tablicę kontrolną i z powrotem pochylił się nad zapisem encefalografu.
— Właściwie nie wiem, dlaczego miałbym się tym przejmować. To logiczne: jeżeli on ma potrzeby w dziedzinie marzeń sennych, których nasz program nie przewiduje, to w tych momentach on je zaspokaja. Chociaż nie wiem… Te piki mnie niepokoją — powiedział chmurząc się nagle.
Sinescu zdziwiony uniósł brwi.
— Programujecie jego sny?
— To nie jest programowanie — powiedział niecierpliwie Babcock. — Podsuwamy tylko tematy. Nic psychicznego: seks, ruch na świeżym powietrzu, sport.
— Czyj to był pomysł?
— Sekcji psychologicznej. Pod względem neurologicznym wszystko było w porządku, ale wykazywał tendencję do zamykania się w sobie. Psychologowie uznali, że potrzebna jest mu informacja somatyczna w jakiejś formie. On żyje, działa, wszystko gra. Ale trzeba pamiętać, że spędził czterdzieści trzy lata w normalnym ludzkim ciele.
W windzie Sinescu powiedział coś, z czego Babcock zrozumiał przez szum tylko słowo „Waszyngton”.
— Przepraszam, nie dosłyszałem — powiedział chwiejąc się na nogach.
— Wygląda pan na przemęczonego. Nie sypia pan po nocach?
— Ostatnio rzeczywiście niewiele spałem. Co pan powiedział przedtem?
— Powiedziałem, że w Waszyngtonie nie są zbyt zadowoleni z pańskich sprawozdań.
— Do diabła, wiem o tym.
Drzwi windy rozsunęły się bezszelestnie. Mały hol, zielony dywan, szare ściany. Troje drzwi: jedne żelazne, dwoje z grubego szkła. Chłodne, stęchłe powietrze.
— Tędy.
Sinescu zatrzymał się przed szklanymi drzwiami i zajrzał do środka: salonik wyłożony szarym dywanem, pusty.
— Nie widzę go.
— Pokój ma kształt litery L. Jest w drugiej części. Teraz przechodzi właśnie poranny przegląd.
Drzwi ustąpiły pod lekkim dotknięciem. Kiedy przekroczyli próg, rozjarzyły się lampy pod sufitem.
— Niech pan nie patrzy w górę — powiedział Babcock — kwarcówki. Cichy świst ucichł, kiedy drzwi zamknęły się za nimi.
— Widzę, że macie tu nadciśnienie. Czy to dla ochrony przed bakteriami z zewnątrz? Czyj to był pomysł?
— Jego własny.
Babcock otworzył metalową szafkę w ścianie i wyjął z niej dwie maski z gazy.
— Proszę, niech pan to założy.
Zza rogu dobiegały stłumione głosy. Sinescu spojrzał z niesmakiem na białą maskę i powoli włożył ją na twarz. Spojrzeli na siebie.
— Czy ta obawa przed bakteriami ma jakieś uzasadnienie? — spytał Sinescu przez maskę.
— Oczywiście grypa, czy coś w tym rodzaju nie stanowi dla niego zagrożenia, ale niech pan się przez chwilę zastanowi. Są teraz tylko dwie rzeczy, które mogą go zabić. Jedną z nich jest awaria któregoś z układów protetycznych i o to my się troszczymy; zatrudniamy tutaj pięciuset ludzi i sprawdzamy go jak samolot przed startem. Pozostaje tylko infekcja mózgowo-rdzeniowa. Niech pan stara się spojrzeć na to bez uprzedzeń.
Pokój był duży. Łączył w sobie funkcje saloniku, biblioteki i warsztatu. W jednym kącie komplet szwedzkich nowoczesnych foteli, kanapa i niski stolik; w rogu stół z tokarką, elektryczny tygiel, wiertarka, deska z kompletem narzędzi; dalej rysownica i ścianka działowa z półek wypełnionych książkami, po których Sinescu z ciekawością przebiegł wzrokiem. Były tam oprawne tomy sprawozdań z przebiegu eksperymentu, czasopisma techniczne, podręczniki; żadnej beletrystyki z wyjątkiem Burzy ogniowej Stewarta oraz Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu w zniszczonej niebieskiej okładce. Za półkami zobaczyli szklane drzwi, prowadzące do drugiego, inaczej umeblowanego pokoju: wyściełane krzesła, rozłożysty filodendron w donicy.
— To pokój Sama — wyjaśnił Babcock.
W pokoju był jakiś mężczyzna. Ujrzawszy ich zawołał kogoś, kogo oni nie widzieli, po czym zbliżył się z uśmiechem. Był łysy, krępy, mocno opalony. Za jego plecami ukazała się ładna, drobna kobieta. Wcisnęła się za mężem, pozostawiając drzwi otwarte. Żadne z nich nie miało maski.
— Sam i Irma zajmują sąsiednie mieszkanie — wyjaśnił Babcock. — Dotrzymują mu towarzystwa; musi przecież mieć kogoś przy sobie. Sam jest jego dawnym kolegą z lotnictwa, a poza tym ma mechaniczną rękę.
Krępy mężczyzna uścisnął dłoń Sinescu. Jego ręka była silna i ciepła.
— Chce pan zgadnąć która to? — spytał. Miał na sobie kwiecistą koszulę z krótkimi rękawami. Obie ręce były brązowe, muskularne i owłosione, ale kiedy Sinescu przyjrzał się lepiej, zauważył, że prawa ma nieco inny, niezupełnie naturalny odcień.
— Chyba lewa — powiedział, czując skrępowanie.
— Nie zgadł pan — uśmiechnął się szczerze tym uradowany Sam i podciągnął prawy rękaw, żeby zademonstrować paski, przytrzymujące protezę.
— Jeden z produktów ubocznych naszego eksperymentu — wyjaśnił Babcock. — Kierowana bioprądami, waży tyle samo, co druga. Sam, czy oni tam już kończą?