— Jim, sekcja kosmetyczna strawiła nad twoją twarzą osiem i pół miesiąca, a ty zasłaniasz ją maską. Pytaliśmy cię, co ci się nie podoba, gotowi byliśmy na wszelkie zmiany, jakie zaproponujesz.
— Nie chcę na ten temat rozmawiać.
— Mówiłeś coś o ograniczeniu nakładów. Czy to miał być żart? Chwila milczenia.
— Nie żartowałem.
— W takim razie, Jim, powiedz mi, o co chodzi. Muszę wiedzieć. Eksperyment nie zostanie przerwany. Będą cię utrzymywać przy życiu, ale to wszystko. Na liście jest siedmiuset ochotników, w tym dwóch senatorów. Przypuśćmy, że któryś z nich zostanie jutro wydobyty z rozbitego auta. Wtedy będzie za późno na dyskusje; musimy wiedzieć już teraz, czy mamy pozwolić mu umrzeć, czy też dać mu ciało takie jak twoje. Dlatego musimy porozmawiać.
— A gdybym tak nie powiedział prawdy?
— Dlaczego miałbyś kłamać?
— A dlaczego okłamuje się chorego na raka?
— Nie rozumiem, o co ci chodzi, Jim.
— Spróbujmy więc z innej beczki. Czy wyglądam jak człowiek?
— Oczywiście.
— Gówno prawda. Przyjrzyj się tej twarzy. (Zimna i niewzruszona. Za sztucznymi źrenicami błysk metalu). Załóżmy, że rozwiązaliśmy wszystkie inne problemy i mógłbym jutro pojechać do miasta. Czy wyobrażasz mnie sobie spacerującego ulicami, wchodzącego do baru, jadącego taksówką?
— Czy to wszystko? — Babcock głęboko wciągnął powietrze. — Oczywiście, Jim, że jest różnica, ale na miłość boską, tak bywa ze wszystkimi protezowanymi; ludzie muszą się przyzwyczaić. Weź na przykład tę rękę Sama. Po jakimś czasie zapomina się o niej, przestaje się ją zauważać.
— Gówno prawda. Udają, że nie zauważają. Żeby nie robić przykrości kalece.
Babcock opuścił wzrok na swoje splecione dłonie.
— Litujesz się nad sobą? — spytał.
— Nie wygłupiaj się — zagrzmiał głos. Wysoka postać stała teraz wyprostowana. Ręce z zaciśniętymi pięściami uniosły się wolno w górę.
— Jestem w tym zamknięty. Siedzę w tym od dwóch lat. Jestem w tym, kiedy zasypiam i kiedy się budzę.
Babcock spojrzał na niego z dołu.
— A czego byś chciał? Ruchomej twarzy? Daj nam dwadzieścia lat, może dziesięć i rozwiążemy tę sprawę.
— Nie o to chodzi.
— Więc o co?
— Chcę, żebyście zlikwidowali dział kosmetyczny.
— Ależ to jest…
— Posłuchaj tylko. Pierwszy model wyglądał jak manekin krawiecki, pracowaliście więc przez osiem miesięcy i zbudowaliście nowy. Ten wygląda jak świeży nieboszczyk. Waszym celem było, aby jak najbardziej upodobnić mnie do człowieka. Stopniowo doskonaląc kolejne modeL doszlibyście do czegoś, co mogłoby palić cygara, bawić damy, grać w kręgle i ludzie niczego by nie podejrzewali. To wam się nigdy nie uda, a gdyby się nawet udało, to po co?
— Pozwól mi się zastanowić… Co masz na myśli? Metal?
— Metal oczywiście, ale nie o to chodzi. Myślę o kształcie, o funkcjonalności. Zaczekaj chwilę.
Wysoka postać przeszła przez pokój, otworzyła szufladę i wróciła ze zwojem papieru.
— Spójrz na to.
Rysunek przedstawiał podłużne metalowe pudło na czterech przegubowych nogach. Na jednym końcu pudła umocowana była mała główka w kształcie grzybka na giętkim pręcie oraz pęk ramion zakończonych sondami, świdrami, chwytakami.
— Do prac na Księżycu.
— Za dużo ramion — powiedział Babcock po chwili. — Jak będziesz…
— Nerwami mięśni twarzy. Jest ich dużo. Albo popatrz tutaj. (Inny rysunek.) Zasobnik podłączony do układu sterowniczego statku kosmicznego. Kosmos to jest właśnie wymarzone otoczenie dla mnie. Sterylna atmosfera, mała grawitacja, mogę dotrzeć tam, gdzie człowiek nie dotrze, i zrobić to, czego człowiek nigdy nie potrafiłby zrobić. Tam mogę być pożyteczny, a siedząc tu — jestem miliardową dziurą w budżecie.
Babcock przetarł oczy.
— Dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś?
— Wszyscy mieliście bzika na punkcie protetyki. Powiedzielibyście mi, żebym się nie wtrącał.
Babcock drżącymi rękami zwinął rysunki.
— Słowo daję, to może przesądzić sprawę — powiedział. — Zupełnie możliwe.
Wstał i skierował się do drzwi.
— Trzymaj się, Jim.
Kiedy został sam, założył z powrotem maskę i stał przez chwilę bez ruchu. Wsłuchiwał się w lekki, miarowy poszum pomp, trzaski przekładni i zaworów; czuł, że tam w środku jest chłodno i czysto. Trzeba przyznać, że to mu zapewniono: uwolniono go od wszystkich tych bebechów, zastępując je mechanizmami, które nie krwawią, nie ciekną i nie ropieją. Pomyślał o tym, jak okłamał Babcocka. „A dlaczego okłamuje się chorego na raka?” Oni i tak nie są w stanie tego zrozumieć.
Usiadł przy rysownicy, przypiął świeży arkusz papieru i zaczął szkicować ołówkiem maszynę do badania Księżyca. Kiedy skończył maszynę, zaczął szkicować kratery w tle. Ołówek poruszał się coraz wolniej, wreszcie odłożył go z trzaskiem.
Nie ma gruczołów wydzielających adrenalinę do krwi, nie odczuwa więc strachu ani wściekłości. Uwolniono go od tego wszystkiego — od miłości, od nienawiści, od tego całego bigosu — ale zapomniano o jednym uczuciu, do którego jest jeszcze zdolny.
Sinescu z czarną szczeciną brody przebijającą się przez tłustą skórę. Dojrzały wągier koło nosa.
Czysty i zimny krajobraz księżycowy. Znowu wziął do ręki ołówek.
Babcock ze swoim spłaszczonym, czerwonym i świecącym nosem, z ropą w kącikach oczu i resztkami jedzenia między zębami.
Żona Sama z malinową papką na wargach. Twarz ociekająca łzami, kapka pod nosem. I ten cholerny pies z błyszczącym nosem i mokrymi ślepiami…
Odwrócił się. Pies był tutaj, siedział na dywanie, z wywieszonego różowego języka kapała ślina. (Znowu zostawili drzwi otwarte.) Sięgnął po metalową przykładnicę, zamachnął się jak siekierą. Pies wydał krótki skowyt, kiedy metal zmiażdżył mu kości. Jedno oko wypełniło się krwią, pies miotał się w konwulsjach, zostawiając ciemne plamy na dywanie, a on uderzył jeszcze raz i jeszcze raz.
Małe ciałko leżało skręcone na dywanie, zakrwawione, z wyszczerzonymi zębami. Wytarł przykładnicę papierowym ręcznikiem, umył ją w zlewie wodą z mydłem, wytarł i odłożył na miejsce. Potem wziął arkusz papieru kreślarskiego, rozłożył go na podłodze i wsunął pod ciało psa ostrożnie, żeby jak najmniej pobrudzić dywan. Uniósł trupa szczeniaka i wyszedł z nim na taras, otwierając sobie drzwi ramieniem. Wyjrzał przez barierę. O dwa piętra niżej betonowy dach z kominami. Nikt nie patrzy. Wytrząsnął psa z papieru. Padając odbił się od komina i zostawił na nim czerwoną smugę. Wrócił do mieszkania i wrzucił papier do zsypu na śmieci.
Plamy krwi były na dywanie, na nogach od stolika i na jego spodniach. Wytarł je wodą i papierowymi ręcznikami. Potem zdjął ubranie, obejrzał dokładnie i wrzucił do pralki. Umył zlew, umył się cały środkiem dezynfekcyjnym i włożył czyste ubranie. Wszedł do pustego mieszkania Sama i zostawił drzwi na taras otwarte. Przez taras wrócił do siebie.
Usiadł przy rysownicy. Był czysty i chłodny. Przypomniał mu się sen, jaki miał dziś rano: oślizłe nerki pękają szare płuca krew i włosy sznury kiszek ociekające żółtym łojem i o Boże ten smród jak z wychodka a on przeprawiał się przez jakiś cuchnący żółty potok i…
Zaczął rysować tuszem, najpierw cienkim stalowym piórkiem, potem nylonowym pędzelkiem.
…pośliznął się i padał nie mógł się zatrzymać zapadał się w grząską maź coraz to głębiej nie mogąc ruszyć ręką ani nogą jak sparaliżowany i na próżno chciał krzyknąć chciał krzyknąć chciał krzyknąć…