Maszyna wspinała się na zbocze krateru, ramiona miała wciągnięte, głowę odchyloną do tyłu. W tle daleka ściana skalna, horyzont, czarne niebo i gwiazdy jak łepki od szpilek. To był on tam na Księżycu, ale jeszcze za blisko, bo nad głową zwisała Ziemia jak przegniły owoc — niebieski od pleśni, pomarszczony, cieknący, rojący się życiem.
Przełożył Lech Jęczmyk
Tuli Kupferberg
TĘSKNOTA
A Personal Touch
Była sobie raz bomba atomowa, która chciała być kulą karabinową.
— Dlaczego — pytały ją inne bomby atomowe — zamiast cieszyć się, że jesteś wielką bombą atomową, chcesz być małą kulką karabinową?
— Ponieważ odczuwam brak osobistego kontaktu z ludźmi — westchnęła bomba.
Przełożył z angielskiego Lech Jęczmyk
Keith Laumer
W KOLEJCE
In the Queue
Stary człowiek upadł dokładnie w tym momencie, kiedy Farn Hestler wracając z sanitariatu mijał go swoim kołem bieżnym. Hestler hamując spojrzał na wykrzywioną bladą twarz, na wygięte usta, które próbowały jakby oderwać się od umierającego ciała. Zeskoczył, zostawił koło, schylił się nad ofiarą. Mimo że był szybki, zdążyła go wyprzedzić chuda wysoka kobieta. Palcami, przypominającymi sękate korzenie, chwyciła kościste ramiona starego.
— Powiedz im, że to ja, Millicent Dredgewicke Grump! — ostrym głosem krzyczała do pustej twarzy. — Och gdybyś tylko wiedział, co ja przeżyłam, jak bardzo potrzebuję pomocy.
Hestler, zręcznie odepchnął ją nogą, aż się potoczyła. Ukląkł przy starym człowieku, podniósł mu głowę.
— Sępy — powiedział — chciwcy, rozszarpaliby człowieka. Ja nie jestem taki. A byłeś już tak blisko początku kolejki. Założę się, że mógłbyś opowiedzieć niejedno. Weteran! Nie tak, jak ci tutaj w kolejce. Bezczelni… — zmełł w ustach przekleństwo. — Uważam, że człowiek zasługuje na odrobinę szacunku w momencie takim, jak ten.
— Tracisz czas, stary — odezwał się jakiś gruby głos. Hestler obejrzał się na mężczyznę o wyglądzie hipopotama, o którym zawsze myślał jako o Dwudziestym z Tyłu. — Stary łysol nie żyje.
Hestler potrząsnął ciałem. — Powiedz im, że to Argall Y. Hestler — krzyczał do martwego ucha. — Argall! ARGALL!
— Rozejść się — tubalny głos policjanta pilnującego porządku w kolejce przedarł się przez gwar. — Na swoje miejsca. — Poparł rozkaz ostrym szarpnięciem. Hestler posłusznie wstał. Nie odrywał oczu od woskowego oblicza, na którym zastygał wyraz przerażonego zdumienia.
— Wampir! — wykrzyknęła chuda kobieta. — Kolejkowy… — przełknęła obraźliwe słowo.
— Nie myślałem o sobie — gorąco tłumaczył Hestler — ale o swoim chłopaku Argallu, który nie z własnej winy…
— Dobra, dobra, spokój — warknął glina. Wskazał palcem zmarłego. — Czy ten facet zostawił jakieś dyspozycje?
— Tak! — wykrzyknęła chuda kobieta. — Powiedział; Millicent Dredgewicke Grump…
— Kłamie! — wtrącił się Hestler. — Przypadkiem usłyszałem nazwisko Argall Hestler… — Prawda, proszę pana? — Spojrzał w oczy wyrostka o obwisłych policzkach, który gapił się na zwłoki.
Chłopak przełknął ślinę i spojrzał w twarz Hestlerowi.
— Do diabła, nie powiedział ani słowa. — I splunął tuż obok buta Hestlera.
— Zmarł bez testamentu — stwierdził policjant i coś wpisał do notesu. Machnął ręką na sprzątaczy, którzy przenieśli zwłoki na wózek, przykryli je i gdzieś potoczyli.
— Ścieśnić się — zarządził glina.
— Bez testamentu — mamrotał ktoś. — Jak można…
— To świństwo, miejsce przepada, przechodzi na własność rządu. Nikt na tym nie korzysta. Psiakrew! — Gruby mężczyzna, który to powiedział, rozejrzał się dokoła. — W takich przypadkach powinniśmy być solidarni, mieć jakiś dobry plan zawczasu uzgodniony.
— Ej — powiedział chłopak o obwisłych policzkach — to jest spiskowanie.
— Nie chciałem proponować nic nielegalnego. — Grubas wrócił do kolejki. Jak na komendę ludzie rozproszyli się i pośpiesznie wsunęli się na swoje miejsca.
Hestler wzruszył ramionami, z powrotem uruchomił koło, potoczył się do przodu, świadom zazdrosnych spojrzeń, które go odprowadzały. Minął tych samych ludzi „z tyłu”, których zawsze mijał. Niektórzy stali, inni siedzieli na płóciennych składanych krzesełkach pod wyblakłymi od słońca parasolami. Tu i ówdzie widniał jakiś nylonowy namiot na kółkach. Niektóre z nich były zniszczone, obdarte, inne będące własnością tych, którym się lepiej powiodło — ozdobne. On sam był szczęśliwcem. Nie zdarzyło mu się nigdy stać pocąc się pod działaniem słońca i wścibskich spojrzeń.
Było słoneczne popołudnie. Słońce oświetlało olbrzymią betonową pochylnię, po której od jakiegoś niknącego w oddali punktu wiła się kolejka. Z przodu, teraz już zupełnie blisko, widniała pusta biała ściana z jednym tylko oknem — cel kolejki. Hestler zwolnił zbliżając się do namiotu Hestlerów. Gdy zobaczył, jak blisko jest początku, poczuł, że zasycha mu w gardle.
W ciągu ostatnich dwunastu godzin załatwiono sześć osób, liczba dotychczas nie spotykana. Znaczyło to także, Hestler aż wstrzymał oddech, że on sam może dotrzeć do okna jeszcze w czasie tej zmiany. Przez moment odczuwał paniczną chęć ucieczki, zamiany miejsc z pierwszym z tyłu, później z drugim; chciał cofnąć się na bezpieczną odległość, stworzyć sobie możność przemyślenia, przygotowania się…
— A, Farn — głowa kuzyna Galperta wysunęła się z namiotu. — Wiesz co? Jak ciebie nie było, przesunąłem się o jedno miejsce.
Hestler złożył koło i umieścił je obok spłowiałej tkaniny. A potem ukradkiem rozsunął szeroko firanki. Zawsze gdy opuszczał to miejsce udając się do sanitariatu, przez pół godziny zastępował go kuzyn i po powrocie Hestler zastawał zaduch stęchlizny i słodyczy.
— Zbliżamy się do przodu — powiedział z podnieceniem Galpert wręczając mu kasetę z papierami. — Mam uczucie… — przerwał, gdyż nagle kilka miejsc za nimi rozległy się podniesione głosy. Mały jasnowłosy mężczyzna o wyłupiastych niebieskich oczach starał się wepchnąć pomiędzy Trzeciego z Tyłu i Piątego z Tyłu.
— Powiedz, czy to nie Czwarty z Tyłu? — zapytał Hestler.
— Zrozumcie — błagał mały człowieczek — musiałem odpowiedzieć na niezaplanowany głos natury. — Utkwił słabe oczy w Piątym z Tyłu, potężnym mężczyźnie o grubych rysach, w jaskrawej koszuli i słonecznych okularach. — Obiecał pan przypilnować mojego miejsca.
— Jeszcze czego! Trzeba było się nie włóczyć! Miałeś na to specjalną przerwę.
Mnóstwo ludzi krzyczało teraz na człowieczka.
— …skoczek kolejkowy… owy… oczek… oczek — Niski mężczyzna cofnął się zatykając uszy. Wyzwiska wzmagały się w miarę dołączania nowych głosów.
— Ale to jest moje miejsce — biadolił człowieczek. — Ojciec umierając zostawił mi je, wszyscy go na pewno pamiętacie… — Jego głos zagłuszony został krzykiem.
— Dobrze mu tak — powiedział Galpert zaambarasowany krzykami. — Człowiek, który nie szanuje swego dziedzictwa, tylko tak sobie odchodzi, zasłużył na takie traktowanie.
Patrzyli, jak były Czwarty z Tyłu odwraca się i odchodzi wciąż jeszcze zasłaniając uszy rękami.