Выбрать главу

Hestler wahał się trzymając pustą szkatułkę w bezwładnych palcach.

— To już wszystko — powiedział urzędnik. — Następny.

Pierwszy z Tyłu idąc do okienka trącił Hestler a. Był niewysokim mężczyzną o dużych miękkich wargach i długich uszach. Hestler nigdy dotychczas mu się nie przyjrzał. Czuł potrzebę powiedzenia mu, jak się wszystko odbyło, dania mu przyjacielskich wskazówek, jak stary weteran okienkowy nowemu przybyszowi. Tamten jednak nawet nie spojrzał na niego.

Odchodząc Hestler zauważył namiot. Robił wrażenie opuszczonego, niepotrzebnego. Myślał o tych wszystkich godzinach, dniach, latach, które spędził w środku, skurczony w hamaku.

— Może pani to sobie wziąć — powiedział do Drugiej z Tyłu, tęgiej kobiety o wiszących podbródkach. Wskazał na namiot. Odburknęła coś ignorując propozycję.

Poczłapał wzdłuż kolejki z zainteresowaniem przyglądając się ludziom, ich postaciom i twarzom. Byli wysocy i niscy, tędzy i szczupli, starzy i młodzi (niewielu), lepiej lub gorzej ubrani, mieli włosy uczesane lub rozczochrane, niektórzy z brodami lub wąsami, niektórzy z umalowanymi ustami, wszyscy nieciekawi, każdy na swój odrębny sposób.

Zobaczył Galperta, który ze świstem jechał ku niemu na kole bieżnym. Galpert zwolnił, zahamował. Hestler zauważył, że jego kuzyn ma na chudych nogach brązowe skarpetki, z których jedna się rozciągnęła i opadła ukazując kredowo-białą skórę.

— No i co, Farn?

— Wszystko załatwione — Hestler uniósł pustą kasetę.

— Wszystko załatwione? — Galpert ze zdumieniem spojrzał w kierunku dalekiego okienka.

— Wszystko załatwione. Niewiele tego było.

— To znaczy… ja… ja chyba nie muszę… — głos Galperta zamarł.

— Nie, nie ma potrzeby Galpert, już nigdy.

— Tak, no i co… — Galpert spojrzał na Hestlera, spojrzał na kolejkę i z powrotem na Hestlera. — Idziesz, Farn?

— Ja… ja chyba trochę się przejdę. Przemyślę to sobie.

— Dobrze — powiedział Galpert. Uruchomił koło i pomału ruszył w poprzek pochylni.

Nagle Hestler zaczął myśleć o czasie. O całym tym czasie, który miał przed sobą jak otchłań. Co z nim zrobi? Chciał zawołać Galperta, ale zamiast tego odwrócił się i szedł dalej wzdłuż kolejki. Twarze gapiły się na niego, za niego, przez niego.

Południe nadeszło i minęło. Hestler kupił parówkę i ciepłe mleko w papierowym kubku. Sprzedawca stał przy wózku trójkołowym, pod dużym parasolem. Z tyłu wózka uwiązany był kurczak-maskotka. Hestler szedł dalej, przyglądając się twarzom. Wszystkie były brzydkie. Dotychczas oglądał je ze współczuciem od strony okienka. Zauważył Argalla, pomachał mu ręką, ale Argall patrzył w inną stronę. Odwrócił się. Okienka już prawie nie było widać, nieduży ciemny punkcik, ku któremu wiła się kolejka. O czym oni teraz myślą? Jak muszą mu zazdrościć! Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, poczuł się samotny. Chciał z kimś porozmawiać, ale żadna z mijanych twarzy nie wydawała mu się sympatyczna.

Było już prawie ciemno, kiedy doszedł do końca kolejki. Z tyłu pusta płaszczyzna ciągnęła się aż po horyzont. Ciemna i pusta.

— Wygląda na to, że jest tam zimno — usłyszał swój głos. Mówił do faceta o bladej twarzy, który stanął na końcu kolejki z rękami w kieszeniach. — I tak pusto…

— Stoi pan w kolejce, czy jak? — zapytał chłopak. Hestler znowu spojrzał na posępny horyzont. A potem podszedł i stanął za młodzieńcem.

— Oczywiście — odpowiedział.

Przełożyła z angielskiego Janina Rowińska-Bloch

David I. Masson

URLOP

Raveler’s Rest

Był to prawdziwie apokaliptyczny sektor. Spoza czerwono-czarnej zasłony przedniej bariery optycznej, która przebiegała od Granicy zaledwie w odległości dwudziestu metrów na północ, pluły meteorytowym gradem najróżniejsze okropności: eksplozje jądrowe i plazmowe, bomby chemiczne, roje pocisków różnego kalibru i o różnych prędkościach właściwych, deszcz paralizatorów systemu nerwowego i trujących narkotyków. Ładunki burzące rozbijały się na nagich, skalistych zboczach lub na betonie bunkrów, z których wiele ulegało co minutę niemal kompletnemu rozpadowi lub rozpruciu. Nie naruszone jeszcze instalacje grały dalej nieustannym, równie intensywnym, prawie pionowym ogniem rakiet i pocisków. Tu i ówdzie widać było jakąś postać w skafandrze przemykającą się w górę, w dół lub wzdłuż zboczy na mechanicznych „chodakach”, podobną do oszalałej mrówki z mrowiska zaatakowanego miotaczem płomieni. Niektóre z widzialnych trajektorii pruły nad głowami w stronę indygowego lśnienia tylnej bariery optycznej, biegnącej mniej więcej pięćdziesiąt metrów na południe, bijąc w stromo opadające, skaliste zbocza czterdzieści parę metrów poniżej linii widoczności. Jak okiem sięgnąć, na wschód i na zachód, mniej więcej na czterdzieści mil w tym czystym, mimo kurzu rumowisk, górskim powietrzu tunel widzialności (od wschodu odcięty jednak pasmem szczytów) ukazywał nieustanną, odwetową działalność instalacji niszczących. Tunel słyszalności był o wiele obszerniejszy od wizji; wielodźwięczny hałas, nawet poprzez osłonięte hełmem lewe ucho, był bardzo intensywny.

— Są sterowane komputerem. Na pewno — powiedział przekaźnik w prawe ucho H. Stwierdzenie to nie było poprzedzone żadną zakodowaną tożsamością nadawcy, ale H poznał głos B, swojego bezpośredniego dowódcy, którego poza tym widać było mówiącego w odległości metra, w wielkiej betonowej bańce, gdzie tkwili na obserwacji, stosując szkło plaspeksowe i wizjer polaryzujący na podczerwień o zasięgu kilkuset metrów. B był w bunkrze od trzech minut, prawdopodobnie na rozkaz dwu swoich dowódców, którzy tkwili teraz w stacji W.

— Jak wyjaśnić inaczej fakt, że pociski trafiają tu z jednakowym opóźnieniem 1 minuty? — powiedział H.

— No cóż, może to być również niska częstotliwość dalekiego zasięgu. Prawdę mówiąc nie wiemy, jak TAM funkcjonuje CZAS.

— Jeżeli konceleracja biegnie asymptotycznie do Granicy, jak to powinno mieć miejsce v; wypadku, kiedy Ich CZAS biegnie w odbiciu lustrzanym, to nic TAM nie powinno się przedostać, prawda?

— I wcale nie musi, jak mnie się wydaje. Może nagle rośnie tylko po jednej stronie, a potem opada po drugiej pod tym samym kątem — powiedział głos B. — tak czy owak nie przyszedłem tutaj, aby roztrząsać z tobą kwestie naukowe. Mam wiadomość dla ciebie. O ile wytrzymamy tutaj jeszcze kilka sekund, będziesz Zluzowany.

H poczuł, jak go ogarnia czarna, wewnętrzna bariera optyczna, a szum w uszach zagłusza łoskot bombardowania. Kolana się pod nim ugięły, zachwiał się, ale od razu odzyskał pełną świadomość. Dostrzegł swego zmiennika, niepewnie wyglądającą postać w skafandrze (jak wszyscy tutaj) stojącą w odległym kącie bunkra.

— Tu XN 3. Jakie rozkazy? — spytał energicznie, czując szybkie tętnienie pulsu w skroniach.

— Tu XN 2. Pobrać ekwipunek „m” zaraz, powtarzam, zaraz, rakieta 3333 do W, przedłożyć znaczek (podano mu świecący pomarańczowy krążek z kilkoma czarnymi znakami) i działać według otrzymanych rozkazów.

H w wojskowym pozdrowieniu uniósł zgiętą w łokciu rękę z wyprostowanym kciukiem. Nie było czasu na zbędne słowa.

— Tu XN 3 Tak, ekwipunek „m”, rakieta 3333, znaczek (wziął go do lewej rękawicy) i rozkazy W. Melduję odejście.

Nie zdążywszy dostrzec potakującego skinięcia B, ześliznął się na obcasach do wyjścia, zdjął z haka niedużą torbę (jedną z piętnastu), zsunął się po błotnistym zboczu w dół, dziesięć metrów pod ziemię, do małej komory oświetlonej paliwem komórkowym, wcisnął błyszczący w ścianie guzik i chwilę obserwując świetlisty znak przebiegający serię cyfr, wskoczył do niskiego „wozu”, który wypadł zza rogu, i zwinął się jak embrion. Jego ciężar uruchomił drzwi rakiety. Zatrzasnęły się więc i pojazd (którego fotel mocno objął ciało H) runął z rykiem w rozwartą pod nim otchłań.