Dwadzieścia pięć sekund po słowach „melduję odejście” H rozprostował się w komorze przyjmującej stacji W, prawie pół mili niżej. Wypełzł, zanim rakieta pognała dalej, przeszedł dziesięć kroków w tej poszerzonej kopii swojego biegunowego bunkra, zasalutował kciukiem i okazał znaczek dwóm oficerom-, (nie trudno ich było rozpoznać po kolorze i oznakowaniu hełmów) mówiąc: — Tu XN 3. Melduję — Zluzowany.
— XN I do XN 3. Weź to (podał mu podobny pomarańczowy krążek wyjęty z kieszeni skafandra) i — za siedemdziesiąt sekund wsiądź w zewnętrzną skalną. A tak na marginesie, czy widziałeś kiedyś prehis?
— Nie, proszę pana.
— Więc spojrzyj przez to: wygląda jak ptero tylko bardziej prymitywny.
Teleskopowy wizjer na podczerwień skierowany na północny wschód przenikał przez przednią barierę optyczną, przebiegającą w odległości około czterdziestu metrów w linii północnej. Prawie pod samym szczytem zbocza, ale jeszcze w pewnej odległości od ciemnej, infraczerwonej bariery radiacyjnej, widać było bezgłośnie skrzeczące, dwa opancerzone stwory wielkości dużego psa, ale z dwiema nogami i ciężkimi skrzydłami, trzepoczące wokół jakiegoś garbu lub głazu. „Mogą jeszcze gdzieś zdrowo oberwać po drodze i naprawdę nie mają chyba nic do roboty na tym nagim pustkowiu” — pomyślał H.
— Dziękuję. Dziwne — powiedział. Upłynęło jedenaście sekund z siedemdziesięciu. Wyciągnął z pojemnika w ścianie plastykową szklankę i nie zdejmując hełmu napił się wody z automatu. Upłynęło już siedemnaście sekund, pozostało jeszcze pięćdziesiąt trzy.
— XN l do XN 3. Co tam słychać na górze?
Wiedział, że będzie musiał złożyć raport. XN 2 mógł już nigdy nie wrócić do W, a komunikowanie się w górę i w dół Czasu na tych szerokościach było możliwe jedynie w odległości kilku metrów.
— Tu XN 3. Z każdą chwilą goręcej; obawiam się, że mniej więcej za godzinę należy spodziewać się przerwania — to oczywiście tylko moje przypuszczenie. Ale nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego, jak długo tam jestem. Przypuszczam, że zauważyliście to również tu, w W?
— Tu XN 1. Dziękuję za raport — było jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał XN 3.
Pozostało już tylko dwadzieścia siedem sekund. Zasalutował i odmaszerował przez bunkier razem ze swym ekwipunkiem „m” i nowym znaczkiem. Okazał go wartownikowi, który go opieczętował, i wskazał mu bez słowa jeden z korytarzy. H pobiegł w dół docierając po wielu metrach do małej galeryjki. Bezgłośnie nadjechał podwieszony pojazd szynowy z rozsuwanymi drzwiami do poszczególnych przedziałów. Wartownik na galerii skinął ręką, kiedy H i dwóch innych czekających otworzyło drzwi o nie oświetlonych numerach; drzwi się zasunęły i H został delikatnie przytwierdzony do odchylonego fotela. Kolej skalna z dużym przyspieszeniem runęła w dół. Po dziesięciu sekundach zatrzymała się na kolejnym przystanku kontrolnym, a na suficie przedziału zajaśniała tabliczka z informacją „objazd w lewo” — prawdopodobnie dlatego, że trasa bezpośrednia została zniszczona. Pociąg zdawał się teraz przyspieszać nieco łagodniej, skręcił potem w lewo (o ile H mógł to wyczuć) i przystanął na dwu dalszych przystankach kontrolnych, potem odbił w prawo, zwolnił, zatrzymał się i otworzył drzwi po czterystu osiemdziesięciu sekundach od startu, według chronometru Hada, a nie po dwustu, jak to przewidywał.
Tu znów widać było dzienne światło. Od bunkra, z którego go wysłał XN 2, Had przejechał około dziesięciu mil na południe i prawie trzy tysiące metrów w dół, nie licząc objazdów. Przednia bariera optyczna była tu zasłonięta masywem górskim, ale południowa bariera była widoczna w odległości około ćwierć mili w postaci mglistej, fioletowo-czarnej ściany. Porosty i roślinność typu trawiastego pokrywały większość krajobrazu, tworzącego jednolite pasmo kotlin i wąwozów. Gwar wojny jeszcze był słyszalny, zmieszany z łoskotem burzy, ale wybuchów w pobliżu było niewiele i szkody nieznaczne. Niebo nad głowami lśniło niespokojnie. Kilka bardzo dziwnie wyglądających zwierząt, coś pośredniego między jaszczurką a ropuchą, łaziło po pobliskiej, drzewiastej paproci. Oprócz Hada zaledwie sześciu ludzi wysiadło z kolei skalnej. Najpierw dwaj, a potem trzej odmaszerowali w grupach w kierunku wschodnim. Jeden (ale nie ten, który wsiadł w W) został z Hadem.
— Jadę do Wielkiej Doliny. Nie widziałem jej już od dwudziestu dni, wszystko tam się pewnie pozmieniało. A jak daleko pana wysłali? — powiedział przez przekaźnik ten, który pozostał.
— Ja… ja… ja jestem Zluzowany — odrzekł niepewnie Had.
— Ja zaś… jakby to powiedzieć… Skreślony — wyjąkał z trudem tamten. A po chwili: — Dokąd pan jedzie?
— Mam zamiar założyć jakiś interes na południu. Najbardziej odpowiada mi gorący klimat i tropikalna roślinność. Znam kilka usprawnień, które z dobrym pożytkiem mógłbym zastosować w tej czy innej firmie. Przepraszam… nie miałem zamiaru chełpić się przed panem… ale pan sam mnie o to pytał.
— Nie, nie, wszystko w porządku. Należy pan jednak do szczęściarzy. Nigdy jeszcze nie spotkałem Zluzowanego. Niech pan to dobrze wykorzysta. To daje poczucie, że ta cała Gra jest czegoś warta. Spotkać kogoś, kto jedzie między tych, których bronimy — to ich jakoś w naszych oczach urealnia.
— To bardzo ładnie, że pan to tak rozumie — powiedział Had.
— Nie… mam na myśli,, że… w przeciwnym wypadku wątpiłbym, czy istnieje w ogóle ktoś, dla kogo warto utrzymywać ten Front.
— Przecież gdyby tam nikogo nie było, nie wynaleziono by technologii, dzięki którym się trzymamy — zauważył Had.
— Niektóre Techkole, które pamiętam z Wielkiej Doliny, mogłyby same rozwinąć szereg takich technologii.
— Tak, ale niech pan pomyśli o teorii, o czystej teorii, dzięki której wypracowuje się te technologie. Wątpię, by rodziła się ona w Techkolach Wielkiej Doliny.
— Możliwe że nie, to już dla mnie zbyt trudne — odparł tamten, nieco rozdrażnionym głosem. Stali dalej milcząc, aż nadeszła następna linowa i wagonik zatrzymał się przy stacji. Had przepuścił tamtego przodem — czuł, że jest mu to winien — a w minutę później (w pięć sekund według czasu bunkra, pomyślał ironicznie i jakby mimochodem) pojawił się następny wagonik. Wskoczył do niego w chwili, gdy bardzo dziwnie wyglądający ptak, jaskrawopurpurowy, z długą nagą szyją pojawił się na szczycie jaszczurczo-ropuchowej paproci. Wagonik popędził nad wąwozami i dolinami, a fioletowa bariera południowa szybko ginęła w tyle. W miarę jak gradient czasu stawał się coraz mniej stromy, umysł zyskiwał na jasności i Hada opanowało poczucie błogostanu i świadomość sensu istnienia. Szybkość kolejki zmalała.
Had był zadowolony z tego, że stale miał jeszcze na sobie skafander, gdyż seria pocisków chemicznych, zapewne przypadkowo, wybuchła blisko liny trakcyjnej, zaledwie pięćdziesiąt metrów pod nim. Jeszcze bardziej się z tego cieszył, gdy następny latający arsenał rozwalił linę trakcyjną i lina asekuracyjna zatrzymała wagonik przy najbliższym słupie. Zjechał windą w dół i mówił przez przekaźnik wprost do telefonu w małej kabinie. Powiedziano mu, aby przeszedł dwie mile na zachód do następnej linowej. Jego rozmówca, jak przypuszczał, musiał mówić z łącza znajdującego się mniej więcej na tej samej szerokości co jego słup, gdyż nawet tutaj porozumiewanie się południkowe było prawie niemożliwe w zasięgu ponad kilka metrów. A i tak głos tamtego był nieco piszczący, a słowa padały szybko i terkotliwie. Głos Hada musiał zapewne brzmieć głucho i przeciągle w uszach tamtego rozmówcy.