— Dwie osoby zużyły się dzisiaj, każda inaczej. Jedna to Utliff, a druga to Artet. Artet była dziewczyną z mojej grupy. Chrupacz ją dopadł. Wiesz, że mieszkamy blisko legowiska chrupacza. Powlókł tam Artet, ale już wtedy krew ją opuściła.
— Zapomniałaś mi o tym wcześniej powiedzieć?
— Właśnie szłam, aby ci to powiedzieć, a wtedy to straszne naszło Utliffa. Potem przy twoim ciepłym ciele zapomniałam o tym.
Dyak odparł ponuro:
— Chrupacz przeszedł przez rzekę tam, gdzie woda płynie płytko. Zwykle jada skrzekacze, widziałem to często z naszego wzgórza. Teraz gdy tu już przeszedł, jest za głupi, aby móc wrócić. Wkrótce zdechnie z głodu. Wtedy wszyscy będą bezpieczni.
— Nie zdechnie, zanim nas wszystkich nie pozjada. Nie możemy z nim być bezpieczni, Dyak. Musisz mu spuścić krew i go zużyć.
Usiadł, a potem przykucnął przy niej ze złością.
— Niech to zrobią wasi mężczyźni. Dlaczego właśnie ja? Nasza grupa jest bezpieczna w jaskiniach na wzgórzu. Chrupacz mnie nie obchodzi. Dlaczego mnie o tym mówisz, Semary?
Usiadła również i spojrzała na niego. Strzepnęła liść z piersi.
— Chcę, abyś ty to zrobił, ponieważ najbardziej lubię leżeć przy tobie. Jeżeli spuścisz krew chrupaczowi, to zawsze będę leżała przy tobie, a nie przy naszych śmierdzących mężczyznach. Jeżeli nie chcesz tego dla mnie zrobić, przysięgam, że wrócę do nich.
Chwycił ją gwałtownie za rękę.
— Z nikim innym nie będziesz tylko ze mną, Semary! Myślisz, że boję się spuścić krew chrupaczowi? Jasne, że się nie boję!
Semary uśmiechnęła się do niego, jak gdyby jego gwałtowność sprawiła jej przyjemność.
II
Dr Ian Swanwick był coraz bardziej znudzony i coraz mniej zależało mu na tym, aby to ukrywać. Kilkakrotnie unosił oczy znad wizjera i patrzał na siwą głowę Grahama Scarfe’a, twarzą i uszami zatopionego w sąsiednim wizjerze. Zakaszlał raz czy dwa tak wymownie, że Scarfe podniósł głowę i spojrzał na niego.
— O, dr Swanwick, zapomniałem na śmierć… Przecież pan musi złapać powrotny odrzutowiec do Waszyngtonu. Bardzo, bardzo pana przepraszam! Ale, wie pan, jak tylko zacznę patrzeć w wizjer, to zaraz bez reszty pochłaniają mnie ich problemy.
— Jestem pewien, że to pana pochłania, pan przecież rozumie ich język.
— O, to łatwy język do zrozumienia. Bardzo prosty. Kilka słów, wie pan. Nie ma koniugacji ani deklinacji. Wcale nie jestem specjalistą od języków. Mieliśmy już tutaj wielu takich, że wspomnę choćby wielkiego profesora Reardona, sławnego etymologa… Ja jestem po prostu… w głębi duszy jestem po prostu modelarzem. Zacząłem się tym zajmować, jak miałem osiem lat. Zbudowałem model starej, parowej lokomotywy American Acheson, Topeka i Santa Fe tak, jak wyglądała w pierwszych latach ubiegłego stulecia.
Głównie po to, aby nie musieć o tym dalej słuchać, dr Swanwick powiedział:
— No cóż, z tridioramą udało się panu znakomicie.
Kiwając potakująco głową Scarfe ujął teologa pod ramię i odciągnął go od rzędu wizjerów z ręcznym sterowaniem, w stronę balustrady okalającej platformę, na której stali. Byli bardzo wysoko, tak wysoko, że odległe, strzeliste wieże Nowej Brazylii widać było w obramowaniu dwu łańcuchów górskich. Po przeciwnej stronie rozciągał się południowoamerykański kontynent, przesycony żarem, z którym klimatyzacja wieży słabo dawała sobie radę.
— Jeżeli nawet zrobiłem to znakomicie — powiedział Scarfe patrząc w dal ponad balustradą — to skopiowałem przecież tylko o wiele bardziej znakomite dzieło. Dzieło samej Natury.
Cichy, starczy głos Scarfe’a i jego miękkie ruchy, którymi ukazywał rozpościerający się przed nimi krajobraz, kontrastowały ostro z wielkomiejskimi manierami, strojem i energicznym głosem dr Swanwicka. Ale Swanwick milczał teraz, patrząc na pejzaż przecięty wijącą się rzeką. Rzeka płynęła z odległych gór i skręcała u stóp wzgórza, na którym się znajdowali.
— Zrobił pan dobrą kopię — powiedział wreszcie. — Tridioramą zdumiewająco przypomina rzeczywistość.
— Byłem pewien, że pan to doceni, doktorze Swanwick. Zwłaszcza pan — powiedział Scarfe chichocząc przymilnie.
— Dlaczego właśnie ja?
— No, wie pan, dzieło Stwórcy, pan rozumie… Jako teologa interesuje chyba pana ten aspekt sprawy. Wiem, że moja kopia jest niczym w porównaniu z Jego dziełem.
Znowu zachichotał, zmieszany, że nie udało mu się wywołać porozumiewawczego uśmiechu ze strony Swanwicka.
— Teologia niekoniecznie musi łączyć się z sentymentalnym uwielbieniem dla Wszechmogącego. Laicy nie mogą zrozumieć, że teologia jest nauką zajmującą się faktami i zjawiskami religijnymi. Jak już powiedziałem, podziwiam kunszt pańskiego modelarstwa i sposób, w jaki skopiował pan prawdziwy krajobraz, ale to wcale nie oznacza, że to pochwalam.
Kiwając głową w sposób charakterystyczny dla ludzi starych, Scarfe przysłuchiwał się chwilę graniu cykad, a potem powiedział:
— Być może źle mnie pan zrozumiał, kiedy mówiłem, że pan to doceni. Miałem na myśli, że tridiorama może dać wam, tam, w Kolegium Teologicznym św. Benedykta, szansę studiowania po waszej własnej linii kontrolowanego eksperymentu, jak to już miało miejsce u antropologów, paleontologów, zoologów, prehistoryków i Bóg wie kogo jeszcze. Miałem na myśli to, że…
Scarfe był człowiekiem prostym i zbijała go z tropu pewność siebie tego człowieka, który jak zdążył wyczuć, zdecydowanie go nie lubił.
— Mam na myśli — ciągnął — że to co się dzieje w tej całej tridi, ma coś chyba wspólnego z nami, ludźmi, nie?
— Przykro mi, ale nie rozumiem pana, panie Scarfe.
— Pisałem już o tym w liście do pana, zapraszając pana do nas. Czy nie zechciałby pan zobaczyć, jak ci prymitywni ludzie, których tutaj mamy, radzą sobie z religią? Przyznaję, że jak dotąd, żadnej jeszcze nie stworzyli — żadnego mitu nawet — ale już to samo w sobie jest chyba dosyć znamienne.
Swanwick oparł się o balustradę.
— Zważywszy, że pańskie ludziki są sztuczne, ich odczucia absolutnie nie interesują św. Benedykta. Badamy wyłącznie stosunki między Bogiem a ludźmi, a nie między ludźmi i modelami. To stwierdzenie, obawiam się, będzie z naszej strony ostatecznym werdyktem po raporcie, który złożę w Radzie. Możemy nawet umieścić dodatkową uwagę o nieetyczności tego eksperymentu.
Ta uwaga dotknęła Scarfe’a do żywego.
— Mamy wystarczająco wielu innych sympatyków, proszę pana. Jeżeli pan to tak odczuwa, to wie pan… Do nas przychodzą ludzie z całego świata. Sztuczne życie umiemy już stwarzać od dwudziestu kilku lat, ale po raz pierwszy metodę tą zastosowaliśmy dla stworzenia ludzi pierwotnych. Bardzo się dziwię pańskiemu stanowisku. I to w tak oświeconych czasach! Mam nadzieję, że pan wie, jak stwarzamy tych magdaleńczyków, iguanodony, te małe campsognathii i alozaury? Swanwick ruszył w kierunku wind, zanim jeszcze dał odpowiedź. Jedną z tych wind wjechali przedtem na platformę. Scarfe był zmuszony mu towarzyszyć.
— Po rosyjsko-amerykańskim eksperymencie rozdziału gamet w roku 2070 — mówił beznamiętnie Swanwick — nie trzeba było długo czekać, by najpierw indywidualne chromosomy, potem indywidualne geny, aż wreszcie pełne znaczenie porządku liniowego genów zostało ostatecznie zrozumiane i zaklasyfikowane. Sztuczne życie stworzono z powodzeniem już kilkadziesiąt lat przedtem. Te prymitywne „syntżycia” wykorzystywano dla uzyskania pożądanych informacji genetycznych. Potem było już możliwe stosowanie tych informacji w konstrukcji „syntżyć” o dowolnej kombinacji genów. Jak pan widzi, trochę znam literaturę.