Granev zbudowane było prawie całkowicie ze stali i szkła, nie było to interesujące miejsce. Po każdej stronie drogi ciągnął się jednoblokowy, dwudziestopiętrowy pas długości pięciu mil z przechodnim stropem u góry. (Co za szczęście — pomyślał Hadolar — że mowa i komunikacja docierają tak daleko w głąb Wielkiej Doliny bez względu na różnice równoleżnikowe; praktycznie pełne czterysta pięćdziesiąt mil).
Pojawił się przemysł i kilka Techkoli. Dolina rozszerzała się aż do miejsca gdzie od strony torów jej południowe krańce rozpoczęły roztapiać się w niebieskiej mgle w odległości jednej mili. Niebawem północne zbocza wyłoniły swój przydymiony, czerwonawy brąz, potem i one znikły. Rzeka, nabrzmiała dopływami, miała teraz kilkaset metrów szerokości, i tam gdzie ją przecinała linia kolejowa, była bardzo głęboka. Przejechali na razie pięćdziesiąt kilka mil. Powietrze nadal się ocieplało a roślinność była coraz bujniejsza. Teraz już prawie wszyscy pasażerowie byli cywilami i niektórzy spoglądali ironicznie na tymczasowy ubiór Hadolara. Przy pierwszej okazji kupi sobie komplet ubrań w Veruam. Na razie pragnął tylko oddalić się od tamtego bunkra na jak największą możliwie ilość mil i to w najkrótszym czasie.
W kilka godzin później pociąg dotarł do Veruam-przy-Morzu Północno-Zachodnim. Miasto wyglądało imponująco: miało trzydzieści mil długości, czterdzieści pięter wysokości i pięćset metrów szerokości w pasie północno-południowym. Za miastem było widać tylko skrawek pól, gdyż czerwonawa mgła zakrywała całą widoczność na cztery mile na północ, a niebieskawa — na prawie siedem.
Najedzony Hadolaris odwiedził jednego z miejskich Doradców Rehabilitacyjnych, ponieważ cywilizacja techniczna i baza materiałowa uczyniły ogromny postęp od czasu jego ostatnich kontaktów. Zwroty, wyrażenia i praktycznie cały język zmieniły się nie do poznania, a kodeks towarzyski był całkowicie inny niż dawniej. Uzbrojony w podręczniki, rejestrator kieszonkowy i taśmy z nagraniami języka potocznego i gwarowego, natychmiast zakupił lekką odzież, ubrania przeciwdeszczowe, przybory do pisania, dalsze urządzenia rejestrujące, walizki podróżne i temu podobne artykuły osobistego użytku. Po nocy spędzonej w dobrym hotelu, Hadolaris nawiązał kontakt z szeregiem biur zatrudnienia siedmiu podzwrotnikowych agencji rozwojowych, został sprawdzony i zaopatrzony w siedem listów polecających i załadował się do nocnej skalnej idącej wzdłuż brzegów Morza Północno-Wschodniego do Oluluetang, prawie trzysta sześćdziesiąt mil na południe.
Jeden z krawców, który mu brał miarę, mówił, że w bardzo ciche noce słychać nisko brzmiące dudnienie, dochodzące prawdopodobnie od strony północnych gór. Hadolaris pragnął oddalić się od tej Północy na tyle, na ile to tylko było możliwe.
Obudził się rano pośród palm i trzcin sawanny. Nie było tu widać żadnych barier optycznych. Miasto tworzyło szachownicę bloków złożonych z wielopiętrowych domów, przeciętych pasmami bogatej zieleni, drogami i monoszynowymi traktami. W przeciwieństwie do miast Wielkiej Doliny nie było ono zorientowane w kierunku wschodnio-zachodnim, aczkolwiek oś północno-południowa była stosunkowo krótka.
Hadolarisondamo znalazł mały hotelik, przestudiował plan miasta i rejonów przemysłowych, kupił sobie przewodnik po okolicach i spędził kilka dni na badaniach i zbieraniu informacji, zanim osobiście nie odwiedził wszystkich siedmiu agencji. Wieczory spędzał w szkole dla dorosłych, nocami hypnopedycznie wchłaniał zapisy mowy potocznej. Wreszcie po dziewiętnastu dniach (około czterech godzinach szerokości Veruam, jak uprzytomnił sobie, a czterech minutach szerokości Emmel i mniej niż dwu sekundach czasu bunkra) otrzymał posadę zastępcy kierownika działu sprzedaży produktów spożywczych w jednej z firm.
Komunikowanie się za pomocą języka, jeśli oczywiście znało się zasady, było możliwe, jak to stwierdził, wzdłuż południka na przestrzeni szeregu mil. Strefowość nie dawała się tu tak we znaki, a podróże i sieć udogodnień socjalnych obejmowały bardzo szeroki obszar. Rzadko widziano tu wojskowych. Hadolarisondamo kupił sobie automob, a z czasem, gdy nieco urósł w hierarchii zawodowej, nabył jeszcze drugi, dla przyjemności. Był powszechnie lubiany i wkrótce miał już duży krąg przyjaciół i cały szereg hobby. Po licznych przygodach miłosnych, ożenił się z córką ważnej figury w tejże firmie i w pięć lat po przybyciu do miasta został ojcem ładnego chłopca.
— Arison — wołała do niego z łodzi żona. Ich pięcioletni syn wychylony z łodzi bębnił pięściami w ciepłą wodę jeziora. Hadolarisondamo tkwił na małej wysepce, gdzie malował na rozpiętym na sztalugach płótnie grę świateł i cieni pulsujących wśród drzew na trzęsawisku za małą zatoczką.
— Arison! Nie mogę tego uruchomić. Czy mógłbyś tu podpłynąć i spróbować sam?
— Jeszcze pięć minut, Mihanyo. Muszę to skończyć.
Westchnąwszy Karamihanyolasve usiłowała, bez większego powodzenia, łowić ponad burtą horyzontalnym yo-yo. Trochę tu za spokojnie. Z prawej strony mignęła w krzakach papuga. Chłopiec, Deresto, przestał uderzać w wodę, wyciągnął peryskop, wpuścił rurę do jeziora i kazał Mihanyo wodzić migaczem. Potem patrzył, co się dzieje pod wodą, i wydawał głośne okrzyki radości, gdy małe rybki o różnych barwach i odcieniach przecinały smugę światła.
Arison złożył sztalugi, ściągnął spodnie i położył je na sztalugach; na wierzch dorzucił jeszcze płótno i farby. Szybkimi ruchami popłynął do łodzi. W jeziorze nie było krokodyli, hipopotamy były daleko, a nitkowce i motylice zostały całkowicie wytępione. Dwadzieścia minut dość intensywnego majstrowania przywróciło łodzi sprawność. Napędzana paliwem komórkowym łódź powiozła ich znów do wysepki, gdzie zostały rzeczy Arisona, i stąd poprzez jezioro aż do miejsca, gdzie nurt małego strumyczka wypływał na szeroki przestwór. Dobili do mola o zachodzie słońca, umocowali łódź i pojechali do domu automobem.
Kiedy Deresto ukończył osiem lat i mógł formalnie otrzymać imię Lafonderestonami, miał już trzyletnią siostrę i rocznego braciszka. Był znakomitym pływakiem i żeglarzem i wyrastał na dzielnego prowodyra zarówno w domu, jak w szkole. Arison był już w firmie trzecią osobą po prezydencie, ale to mu nie uderzyło do głowy. Wakacje spędzali bądź w głębokich tropikach (gdzie można było zyskać na zmianie biegu czasu), bądź wśród półwyspów południowych brzegów Morza Północno-Wschodniego (gdzie na czasie tracono) albo częściej na wschodnich, rolniczych wyżynach, gdzie miejscami widać było szerokie połacie ziemi, a chmury grały pełnią barw. Bariery optyczne były tam tylko zwykłym zamgleniem.
Od czasu do czasu, w bezsenne noce Arison myślał o „przeszłości”. W zasadzie był zdania, że jeżeli nawet doszłoby do przerwania Frontu — powiedzmy, w pół godziny po jego odjeździe — nie mogło to mieć żadnego wpływu na jego życie i na życie jego rodziny w warunkach południowej konceleracji czasu. A poza tym, rozważał w duchu, skoro nigdy nic nie uderzyło dalej na południe niż o stopień na północ od szerokości Emmel, ataki balistyczne skoncentrowane być muszą blisko Granicy. Jeżeli by tak nie było, Nieprzyjaciel musiałby nic nie wiedzieć ani o południowych gradientach czasu, ani o geografii południa, a wówczas wyrzucanie pocisków z punktu daleko na północ od Granicy do punktu daleko na południe mijałoby się z wszelkim celem. I nawet najszybszy polyheli, pilotowany przeciwko konceleracji czasu, nigdy, jak przypuszczał, nie mógłby przedostać się aż tutaj.
Umiejąc łatwo przystosować się do każdej sytuacji, Arison szybko przezwyciężył efekty nieprzystosowania spowodowane okresowym przebywaniem na Froncie. Komunikacja skalna i inne środki transportu powszechnego umożliwiały rozpowszechnianie języka i norm etycznych, mimo że górne partie Wielkiej Doliny oraz zmilitaryzowana strefa północna były w pewnym stopniu odizolowane od reszty świata zarówno językowo, jak i socjologicznie. Również we wschodnim regionie wyżynnym pozostały ośrodki starych form językowych oraz staromodnych obyczajów, o czym rodzima mogła się przekonać spędzając wakacje w tym regionie. Cały jednak kraj mówił w zasadzie „współczesnym” językiem subtropikalnych nizin, zróżnicowanym onomatosyntomią lub „skróconą gwarą” niektórych równoleżników. „Współczesny” kodeks etyczny i socjalny również były szeroko rozprzestrzenione. Można by rzec, że południowa teraźniejszość skolonizowała północną przeszłość, nawet geologiczną, podobnie jak to zrobiły ptaki lub inne wędrowne zwierzęta, ale rzecz jasna z o wiele większym, ludzkim zasobem koncepcji, elastyczności, tradycji i techniki.