— Nigdy w to nie wątpiłem — powiedział pokornie Scarfe. Gdy weszli do windy, dodał: — Ale dopiero Elroy odkrył, że analizy genetyczne wygasłych gatunków można przeprowadzić z ich kości — nawet kopalnych — i to umożliwiło stworzenie projektu tridioramy. Najpierw udało mu się uzyskać wzór genetyczny iguanodona. Po roku już sprzedawał żywe iguanodony do wszystkich ogrodów zoologicznych na świecie. Czy pan to uważa za nieetyczne, doktorze Swanwick?
Pewnie tak.
— Nie, nie uważam. Dopiero kiedy Elroy wyprodukował pierwotnych mężczyzn i kobiety w taki sam sposób jak iguanodony, organizacje religijne objawiły dla tej sprawy zainteresowanie.
Zjechali już na dół. Znaleźli się na zewnątrz komory mieszczącej tridioramę. Kiedy drzwi windy się otworzyły, wyszli, obydwaj zadowoleni z faktu, że oto wreszcie się rozstają.
Spotkanie było nieudane od początku. Swanwick był abstynentem, obiad w kantynie marny, a wzajemna antypatia, której żaden z nich nie chciał przezwyciężyć, wzrastała z każdą chwilą.
Chcąc wizytę zakończyć wesołym akcentem, Scarfe powiedział:
— No cóż, jeżeli nawet obraziliśmy Stwórcę, to i tak w niewielkim stopniu. Staraliśmy się bowiem jak najbardziej zredukować wymiary eksperymentu.
Znowu zachichotał zwycięsko, a był to śmiech, któremu trudno się było oprzeć. Specjalnie wystudiowany, niski w tonacji, miał wyrażać ocenę własnej dziwności, a zarazem podziw dla świata. Ten śmiech wszystkich rozbrajał, ale teolog pozostał nań nieczuły.
— Pan rozumie, co ja mam na myśli. Rozmiary, podobnie jak wszystkie inne fizyczne czynniki, kontrolowane są przy pomocy genów — powiedział Scarfe, a jego wychudłe policzki zarumieniły się lekko. — Tak więc zredukowaliśmy rozmiar naszych egzemplarzy. To rozwiązuje szereg problemów i upraszcza sprawę.
— Ciekaw jestem, czy ci magdaleńczycy podobnie się na to zapatrują — powiedział na to Swanwick. Wyciągnął lodowatą dłoń i podziękował Scarfe’owi za gościnność. Odwrócił się na pięcie i poszedł energicznym krokiem wprost na lotnisko, gdzie czekał na niego odrzutowiec Instytutu św. Benedykta. Graham Scarfe stał patrząc za nim ze zdziwionym wyrazem twarzy. „Zimny typ, nie da się polubić” — pomyślał.
Pojawił się Tropez, główny asystent, i spojrzał na szefa z sympatią.
— Doktor Swanwick to ciężki orzech do zgryzienia — zaopiniował.
Trzęsąc głową Scarfe powoli wracał do równowagi.
— Nie wolno nam źle mówić o słudze bożym, Tropez — powiedział. — I zdaje mi się, że będziemy musieli się zająć kilkoma szczegółami drażniącymi takich purytanów jak Swanwick.
— Wie pan przecież, że każdego roku dodajemy coś nowego — powiedział Tropez. — Robi pan wszystko, co tylko można zrobić. Przejrzałem cyfry dotyczące ilości osób odwiedzających Otwartą Galerię w ciągu ostatniego miesiąca. Są one o 12,3 % wyższe od poprzedniego. Sądzę jednak, że omyliliśmy się chyba wprowadzając cykady naturalnej wielkości. Niektórym ludziom psuje to iluzję.
— Jeszcze się nad tym zastanowimy — powiedział Scarfe w zamyśleniu.
— Jestem pewien, że cokolwiek pan zdecyduje, to i tak będzie najlepsze — stwierdził Tropez. Był przekonany, że mówienie takich rzeczy zapewni mu trwałą posadę.
Scarfe w ogóle go nie słuchał.
Doszli do drzwi Galerii i otworzyli je. Galeria pełna była ludzi. Poprzez polaryzujące szkła patrzyli z ciemnego pomieszczenia Galerii na jasno oświetloną tridioramę na zewnątrz. Aczkolwiek mieli bardziej ograniczoną widoczność niż specjaliści, którzy za wyższą opłatą oglądali z góry całość przez nastawialne szkła, to jednak było w tym coś niepowtarzalnie fascynującego widzieć ten sztuczny świat z równego z nim poziomu.
— Zbyt mało mamy tu gatunków, aby odtworzyć wiarygodny obraz przeszłości życia na ziemi — skarżył się Scarfe. — Zaledwie pięć gatunków magdaleńczyków, trzy rodzaje dinozaurów, iguanodony, campsognathii i alozaury — no i myszy. Nie liczę cykad.
— Laboratoria Elroya zbyt dużo każą sobie płacić za „syntżycia” — powiedział Tropez. — Konstruujemy przecież tak szybko, jak tylko to jest możliwe. A zresztą, magdaleńczycy są największą atrakcją. Dla nich głównie walą tu te tłumy. Mamy ich teraz dziesięciu. Kosztują sporo forsy.
— Ośmiu — stwierdził sucho Scarfe. — Jednego zjadł alozaur, a drugi się rozłożył. Nie jesteś w kursie spraw, Tropez. Za dużo czasu spędzasz w kasie.
Zamknąwszy w ten sposób usta asystentowi, kiwnął głową, odwrócił się i odszedł w kierunku windy.
Martwił go rozpad małych figurek; nie mógł oprzeć się podejrzeniu, że Laboratoria Elroya celowo ograniczają ich żywotność, aby zwiększyć obroty. Oczywiście metoda nie była jeszcze w pełni doskonała. „Syntżycia” stwarzane od razu w postaci całkowicie dojrzałej i niestarzejącej się. W pewnej chwili po prostu zużywały się i rozpadały na składniki. Z czasem na pewno to ulepszą. Ale pracownicy Elroya nie byli tym zainteresowani i nie spieszyli się z odpowiadaniem; na listy, którymi ich zasypywał.
Jeżeli miało kiedyś dojść do prawdziwego postępu, należałoby przedtem zlikwidować monopol Elroya.
Scarfe wjeżdżał windą w górę, myśląc o zacisznej platformie obserwacyjnej. Lubił przyglądać się naukowcom przy pracy, patrzeć, jak notują, rejestrują. Odnosili się do niego z szacunkiem. A mimo wszystko życie było bardzo skomplikowane, pełne zawiłych, nieprzyjemnych problemów, o których nigdy nie można było z nikim podyskutować… na przykład o tym, jak właściwie należy postępować z takimi ludźmi jak Swanwick. Dokuczliwy głupek, Scarfe zastanawiał się, jak to już czynił wielekroć, nad tym, czy nie byłoby lepiej być jednym z tych ludzików zamkniętych w tridioramie. I pomyśleć tylko, że oni nie mają żadnych problemów natury seksualnej! Uspokoił się przypomniawszy sobie, że on sam, prawdę mówiąc, też już ich nie ma. Ale kiedyś… Podczas gdy ci magdaleńczycy…
Skomplikowana nowoczesna technologia umożliwiała stworzenie życia, ale życie to nie było w stanie samo się powielić. Może dojdzie kiedyś i do tego. Na razie jeszcze nie. Tam, w głębi komory, małym magdaleńczykom nie było dane poznać procesu reprodukcji, nigdy nie będą mieli seksualnych zmartwień.
— Odnoszę wrażenie, że stworzyliśmy w sumie coś w rodzaju Raju — mruknął sam do siebie Scarfe, patrząc przez najbliższy, wolny wizjer. Jego stary, ale praktyczny umysł ukuł nowe, atrakcyjne hasło reklamowe dla swego przedsięwzięcia, hasło, które niczym nie obrazi naukowej klienteli, a równocześnie przyciągnie żądną sensacji publiczkę. „Zagubione szczepy w kieszonkowym Raju”… „Wszyscy we Wszystkim”…
Poprawił ostrość wizji chcąc sprawdzić, gdzie się podziała ta mała dziewczynka, którą się szczególnie interesował.
Patrząc na nią przez binokular i słuchając jej cienkiego głosiku w słuchawkach można było sobie wyobrazić…
III
Sztuczne słońce zachodziło nad światem tridioramy.
Dyak i Semary skończyli właśnie jeść. Napotkali leżącą na ziemi jedną z ogromnych cykad i Dyak uciął jej głowę. Kiedy już się najedli do syta, wskoczyli do rzeki, aby rozluźnić zesztywniałe członki. Teraz szli dalej, ale dużo ciszej, gdyż byli już blisko legowiska wielkiego chrupacza.
W oddali Dyak zobaczył barierę. To był koniec świata. Jutro stamtąd wzejdzie słońce. Teraz, kiedy światło było mniej jaskrawe, zdawało mu się, że widzi ogromne twarze, podobne do ludzkich, patrzące na niego zza bariery.
Roześmiał się z głupich rzeczy, które lęgły mu się w głowie.