Ścieżka stawała się coraz mniej wygodna, górowały nad nimi wielkie głazy, trzy— lub czterokrotnie wyższe od nich. W takim otoczeniu zwinny chrupacz łatwo mógł ich dopaść. Dyak zatrzymał się i ujął dłoń Semary.
— Semary, musisz tutaj poczekać. Ja pójdę dalej. Odnajdę wielkiego chrupacza i zabiję go moim nożem. Potem wrócę do ciebie.
— Boję się, Dyak!
— Nie bój się! Gdyby potwór pobiegł w twoją stronę, wtedy cię uprzedzę, a ty wczołgaj się w szczelinę między tymi dwiema skałami, gdzie chrupacz nie dojdzie. Tam się zwiń w kłębek i zasłoń sobie oczy.
— Boję się bardziej o ciebie niż o siebie. Zaśmiał się.
— Kiedy tu wrócę, to cię wezmę i… bardzo mocno uścisnę. Uczynił to przed odejściem, tuląc jej nagie ciało do siebie i czując znów coś dziwnego, czego nie umiał nazwać. Potem odwrócił się i zniknął między skałami.
Wytropienie dinozaura zajęło mu zaledwie kilka minut. Dyak znał zwyczaje zwierząt. O wschodzie słońca i wieczorem zawsze były niespokojne.
Usłyszał, jak wielki zwierz hałaśliwie porusza się w gąszczu krzaków. Skoro tylko dostrzegł błysk zielonkawej skóry, wdrapał się na jeden z większych głazów i spoglądał ukradkiem zza jego wierzchołka.
Chrupacz spoczywał na odsłoniętym fragmencie skały, leniwie bijąc ogonem. Dla Dyaka była to ogromna bestia, trzy razy większa od niego. Łeb miała wielki i okrutny, stworzony głównie dla pomieszczenia masywnych szczęk. Przyciśnięty w tej chwili do skały tułów mógł być wzorem funkcjonalności. Zwierzę miało dwie pary kończyn, wielkie tylne, na których szybko biegało, i przednie — zakończone ogromnymi szponami. Potwór był przerażający nawet z zamkniętymi szczękami, gdy nie było widać kłów.
Chrupacza niełatwo było w tej chwili upolować. Leżał na jednym boku, niezdarnie podkurczywszy tylne nogi, wystawiając na słońce pokaźną część żółtawego podbrzusza. Po chwili obrócił się grzbietem do słońca. Potem znów się przekręcił i leżał bez ruchu. Otworzył paszczę i ział, odsłaniając wielkie kły. Wciąż niezadowolony przesunął się w cień i legł tam nieruchomo, tylko puls bił mu w gardle jak nie przełknięty kęs.
Dyak wiedział, że bestia długo nie uleży spokojnie. I rzeczywiście, znowu wylazła na słońce.
Tracąc przez większą część dnia ciepłotę ciała, zwierz właśnie regenerował ciepło, by ochronić się przed stosunkowo chłodną nocą. Rano znów się będzie wygrzewał, aby przywrócić utracone ciepło, przechodząc z wolna ze stanu odrętwienia do pełnej aktywności, a potem ruszy na łowy. Jak u wszystkich zmiennocieplnych istot, metabolizm alozaura był ściśle związany z zewnętrznymi warunkami termicznymi. Był on zaledwie czymś więcej niż termometrem z kłami i pazurami. Dla Dyaka sprawa była dużo prostsza: stwór wieczorami bywał niespokojny.
Po krótkiej chwili ponownego przebywania w cieniu, chrupacz wrócił na skałę, do ciepła. Dyak zsunął się z głazu. Widział już to, co chciał zobaczyć. Chrupacz często nabierał chętki do dziecinnych igraszek i gruchotał ogonem drzewa. Po drugiej stronie polanki leżał spory kawał gałęzi. Dyak dotarł tam obchodząc skałę dookoła. Zaostrzył gałąź nożem. Narzędzie było prymitywne, ale odpowiadało jego potrzebom.
Wepchnął zaostrzoną gałąź za pas, który nosił na biodrach. Wdrapał się na drzewo i sunął po konarze sterczącym dokładnie nad chrupaczem. Szkoda tylko, że słońce świeciło mu prosto w oczy.
Nie wziął tego pod uwagę. Słońce było niżej niż przypuszczał i należało się pośpieszyć. Wyciągając nóż spojrzał w dół, na chrupacza — i stwierdził, że zwierz patrzy prosto na niewielkie zwierzę ułożyło się wreszcie w wygodnej pozycji przywierając brzuchem do skały i opierając łeb na przednich łapach. Jakiś szmer na drzewie zwrócił uwagę zwierzęcia. Obróciło więc wzrok ku górze, przepatrując gałęzie dwojgiem przerażających żółtych ślepi.
Chociaż potwór biegał bardzo szybko, Dyak wiedział, że refleks miał bardzo spóźniony. Nim się poruszył, Dyak zdążył skoczyć w dół.
Wylądował na skale na piętach, tuż koło szyi potwora. Dźwigając się jaszczur uniósł łeb i otworzył paszczę. Dyak rzucił się naprzód z zaostrzonym kołem i wbił go mocno między rozwarte szczęki.
Uskoczył natychmiast, bo już szpony wyciągały się po niego. Po chwili chrupacz stał na nogach. Dyak zrobił unik i skoczył. Chwycił potwora za szyję i uwiesił się na niej. Zwierz zaczął się cofać i miotać, głucho warcząc w głębi gardzieli. Zaciśniętymi rękami Dyak wyczuwał wibrację skóry od tego strasznego charkotu. Świat zawirował mu w oczach, ale trzymał się mocno, mając nadzieję, że groźny ogon nie zmiecie go na ziemię.
Mimo całej grozy chwili, wiedział, że gdy spadnie, to już po nim. Dyak miał okazję stwierdzić, że zaostrzony konar spełnił swoje zadanie. Szczęki chrupacza były rozkleszczone; gałąź wbiła się głęboko i potwór połowę siły trwonił na usunięcie tego klina. Przednie łapy darły pysk na strzępy, krew lała się strumieniami.
Trzymając się obydwiema rękami Dyak przesunął się po karku swego wierzgającego wierzchowca i zajął bardziej dogodną pozycję. Chrupacz, rycząc wściekle, skoczył w górę, stracił równowagę na śliskim głazie, pośliznął się i upadł zadem w krzaki.
Dyak upadł razem z nim, ale wykorzystał tę chwilę, by jednym ramieniem mocno ścisnąć potwora za gardło i wyciągnąć nóż. Uderzył, kiedy zwierz skoczył w górę i znów upadł w poszycie krzaków. Ostrze przeszyło jedno z płonących żółtych ślepi.
Gdy ból targnął wszystkimi mięśniami potwora, Dyak został odrzucony jak z procy. Legł półprzytomny w krzakach, z trudnością łapiąc powietrze. Chrupacz wył z bólu i wściekłości i walił w skałę zranioną głową.
Wiedząc, że jeżeli teraz się nie zdecyduje, to nigdy więcej nie będzie miał okazji, Dyak wygramolił się z krzaków, przemknął koło grzmocącego ogona i skoczył potworowi na łeb. Nie wierzył w możliwość przebicia opancerzonej skóry, ale oko było odpowiednim celem.
Ruchem podobnym do skoku w wodę rzucił się na zdrowe oko chrupacza. Całą siłą prawego ramienia głęboko dźgnął nożem w pulsującą gałkę, wkładając w ten cios całą pasję swego życia. I wtedy dosięgnął go ogon chrupacza.
Kiedy odzyskał przytomność, spostrzegł, że tkwi wbity głową w krzew rododendronu. Minęła dłuższa chwila, nim zebrał tyle sił, by móc się stamtąd wydostać. Był cały pokaleczony i czuł tępy ból w ramieniu, tam gdzie dosięgnął go ogon chrupacza. Ale był żywy i już się zmierzchało.
Chrupacz leżał pośrodku wielkiej połaci zniszczonej roślinności i zrytej ziemi. Ogon wciąż jeszcze poruszał się, ale zwierz był już unieszkodliwiony. Cios noża dosięgnął mózgu.
Dyak wdrapał się powoli na szczyt najbliższego głazu. Niebo krwawiło zachodem, jak każdego wieczoru, a czerwień odbijała się w rzece, tak że woda wyglądała jak krew. Przyłożył dłoń do ust i zaczął wołać Semary.
Pierwsze zawołanie było ciche i skierowane tylko do niej. Ale potem gwałtownie uświadomił sobie, że żyje, i dumnie spojrzał na ogromnego zwierza, którego on — on sam! — zniszczył. Przepełniała go radość. Nie zważając na ból, podniósł do ust także lewą dłoń i zaczął wydawać okrzyki, które szerokim echem rozeszły się po dolinie. Okrzyki rosły i rosły, i były coraz przenikliwsze. Rozpierała go duma.
Nie przestał nawet wtedy, gdy na polanę wbiegła Semary i stanęła podziwiając powalonego potwora.
Świat musi poznać jego zwycięstwo! Było to wielkie zwycięstwo, na skalę świata, który miał rozmiary stołowego blatu.
Przełożył z angielskiego Marek Wagner