Выбрать главу

No, no!..

Odzyskawszy nieco pewność siebie zacząłem się intensywnie zastanawiać. Powoli, niejasno z początku, ale zaczynało mi świtać, co mogło się stać, choć do tej pory nie mam pojęcia ani jak, ani dlaczego do tego doszło.

Moje wyobrażenia na ten temat były mgliste. Prawdopodobnie zrodziła je myśl, że jakiś przypadkowy neutron może w pewnych określonych okolicznościach zostać wychwycony przez atom uranu, zaś w nieco odmiennych warunkach najwidoczniej nie…

Ale cóż, człowiek został wychowany w duchu przeciwnym Einsteinowi i jego teorii względności, która, jak wiadomo, zaprzecza możliwości zdeterminowania ruchu w sensie absolutnym i w konsekwencji prowadzi do koncepcji czterowymiarowej czasoprzestrzeni. Skoro więc nie możemy zdeterminować ruchu w czasoprzestrzeni, to wszelkie właściwości ruchu muszą być pozorne i wobec tego nie istnieją żadne dające się określić skutki. Jeżeli jednak przedmioty podlegające ruchowi w przestrzeni są do siebie podobne, to znaczy zbudowane z podobnych atomów, i pozostają z grubsza w tym samym stosunku do przestrzeni, to jednak skutki mogą być zbliżone — jakkolwiek nie identyczne, oznaczałoby to bowiem, że zdeterminowanie ruchu jest możliwe. Ale skutki te jako bardzo podobne, nadają się do rozważania w kategoriach szczególnej teorii Einsteina i wobec tego mogłyby być dalej określane przez zespół bardzo zbliżonych czynników. Innymi słowy, chociaż nieokreślony punkt, który możemy nazwać momentem w roku 1954, musi wystąpić w przestrzeni, to jednak istnieje on jedynie w odniesieniu do danego obserwatora i jak się wydaje, w podobnej formie — dla osób znajdujących się w pobliżu. Ponieważ jednak nie może być dwóch identycznych obserwatorów, każdy musi mieć swoją własną przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, a więc to, co człowiek postrzega, wynika z czynników określających jego stosunek do czasoprzestrzeni i istnieje tylko dla niego.

Zacząłem więc po trochu rozumieć, c o się ze mną stało: otóż w jakiś sposób — którego do tej pory nie umiem sobie wytłumaczyć — zostałem przeniesiony na pozycją innego obserwatora, którego punkt widzenia był pod pewnymi względami zbliżony do mojego, ale jednak na tyle odmienny, że miał on kontakty, o których ja nie mam pojęcia. Innymi słowy, musiał żyć w świecie realnym jedynie dla niego, tak jak ja żyłem w świecie realnym tylko dla mnie — aż do chwili, kiedy to dziwne przeniesienie pozwoliło mi obserwować jego świat — oczywiście z odpowiednią przeszłością i przyszłością — zamiast świata, do którego przywykłem.

Widzi pan, teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, sprawa wydaje się prosta, ale oczywiście nie od razu na to wpadłem, jednak moje rozumowanie było na tyle bliskie koncepcji związku obserwator-istnienie, że uznałem, iż niezależnie od tego, co spowodowało przeskok, mój umysł jest mniej więcej w porządku. Cały kłopot polega na tym, że znajduje się on nie w tym miejscu i odbiera bodźce nie przeznaczone dla mnie — jak odbiornik podłączony do niewłaściwego obwodu.

No cóż, to niedobrze, o całe niebo jednak lepiej, niż gdyby odbiornik był uszkodzony. To odkrycie podniosło mnie trochę na duchu.

Dłuższy czas siedziałem w klubie, usiłując sobie to wszystko wyjaśnić i zastanawiając się, co robić, aż wreszcie skończyły mi się „Marinery”. Wtedy poszedłem do telefonu.

Najpierw zadzwoniłem do Przedsiębiorstwa Elektrofizycznego. Ale nie uzyskałem połączenia. Sprawdziłem w książce telefonicznej. Numer był zupełnie inny, nawet centrala. Zadzwoniłem po raz drugi.

— Wewnętrzny sto trzydzieści trzy — powiedziałem do dziewczyny obsługującej centralę i po namyśle dodałem nazwę swojego działu.

— Aha, chodzi panu o wewnętrzny pięćdziesiąt dziewięć — sprostowała.

Ktoś się odezwał, więc powiedziałem:

— Poproszę do telefonu pana Colina Trafforda.

— Chwileczkę — odparła dziewczyna. — Niestety nie widzę w ogóle takiego nazwiska w tym dziale.

Znów wykręciłem numer centrali. Dłuższa przerwa.

— Przepraszam bardzo — rzekła dziewczyna — ale nie mogę znaleźć takiego nazwiska w całym wykazie pracowników.

Odłożyłem słuchawkę. Widać z tego, że nie pracowałem w Przedsiębiorstwie Elektro-Fizycznym. Po krótkim namyśle wykręciłem swój numer w Hampstead.

— Gorseciarstwo Transcendentalne — oznajmił dźwięczny głos. Odłożyłem słuchawkę.

Przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić swój numer w książce telefonicznej. Był, owszem: „Trafford Colin, W., Hogarth Court 54, Duchess Gardens, S.W. 7., SLOane 67021”. Wykręciłem ten numer. Słyszałem sygnał po drugiej stronie. Telefon dzwonił i dzwonił…

Wyszedłem z budki telefonicznej zastanawiając się, co robić. Miałem bardzo głupie uczucie: jakby mnie nagle zrzucono w samym środku obcego miasta, gdzie nie mam żadnego punktu zaczepienia nawet w postaci pokoju hotelowego, a na domiar złego miasto wydawało mi się obce jedynie w szczegółach natury osobistej.

Po dalszym namyśle doszedłem do wniosku, że najlepszą barwę ochronną zapewnię sobie postępując w ten sposób, jak tego po Colinie Traffordzie oczekują. I jeżeli nie ma dla mnie pracy w Przedsiębiorstwie Elektro-Fizycznym, to mam przynajmniej dom, do którego mogę iść…

Piękny blok — Hogarth Court — puszysty dywan, podświetlona dekoracja z kwiatów w hallu. Ponieważ akurat nie było nigdzie widać portiera, więc poszedłem prosto do windy.

Dom wydał mi się zaskakująco mały jak na pięćdziesiąt cztery mieszkania, więc nacisnąłem od razu ostatnie, piąte piętro i rzeczywiście wysiadłszy z windy, znalazłem się na wprost numeru 54. Wyjąłem pęk kluczy i spróbowałem tego, który wydał mi się najbardziej prawdopodobny. Okazało się, że pasuje.

Wszedłem do niewielkiego hallu. Nic specjalnego — biała farba, tapety w delikatny rzucik, płaski rudy dywan, stolik z telefonem, parę kwiatów w wazonie, nad nimi ładne lustro w złoconej ramie, twarde, zwykłe krzesło, mały korytarzyk, kilka par drzwi. Zatrzymałem się na chwilę.

— Halo! — zawołałem na próbę. I zaraz powtórzyłem głośniej: — Halo! Jest tam kto?

Nie odpowiedział mi żaden głos ani żaden dźwięk. Zamknąłem za sobą drzwi. No i co teraz? Do diabła, przecież byłem — jestem — Colinem Traffordem. Zdjąłem płaszcz. Nie miałem pojęcia, gdzie go powiesić. Rozejrzawszy się jednak spostrzegłem szafę na okrycia… Wisiało tam już parę płaszczy, męskich i damskich. Damskie kalosze… wstawiłem swoje.

Postanowiłem zbadać topografię mieszkania i przekonać się, jakie ono właściwie jest…

Nie będę wymieniał szczegółów, ale może mi pan wierzyć, że ładne. Większe niż sobie na początku wyobrażałem. Przyjemnie urządzone — bez ekstrawagancji, ale z pewną swobodą. No i z wyraźnymi oznakami dobrego smaku, jakkolwiek nie mojego. A zresztą — cóż to jest smak? Albo wyczucie okresu, albo subtelny wybór spośród tego, co modne. Czułem, że w grę wchodzi to ostatnie, ale ponieważ moda była mi obca, nie przemawiało to do mnie.