Выбрать главу

Ale później warunki, na naszych różnych płaszczyznach, musiały się dla każdego z nas ułożyć inaczej. Otoczenie czy przeżycia rozwinęły w nim cechy, które we mnie pozostają pewnie utajone i — przypuszczam — vice versa.

Sądzę, że jest to rozsądne wyjaśnienie, a pan, doktorze? Człowiek rozpoczyna życie jako pewne tworzywo o indywidualnych skłonnościach i cechach, choć wspólnej dla wszystkich ogólnej tendencji, ale ostateczny kształt, jaki wyłoni się z tego tworzywa, zależy niemal wyłącznie od kontaktów i wpływów zewnętrznych. Jak one wyglądały w przypadku tego drugiego Colina, nie mam pojęcia, skutki były jednak dla mnie bolesne: przypominało to ciągłe przeglądanie się w rozmieszczonych w zupełnie nieoczekiwanych miejscach krzywych zwierciadłach.

Z różnych uwag i reakcji Otylii niejednego się o nim dowiedziałem. A poza tym w ciągu następnych dwóch dni uważnie studiowałem jego książki. Pierwszej nie miałem właściwie nic do zarzucenia, ale w miarę jak autor nabierał pewności siebie, coraz mniej mi się podobały: coraz wyraźniejszy rys brutalności świadczył o komercjalnym podejściu do sprawy. Ale nie tylko to — ostatecznie każdemu wolno traktować własną twórczość jak chce — tak czy owak na każdej następnej książce coraz mniejszą miałem ochotę widzieć swoje nazwisko.

Odkryłem także utwór będący właśnie „na warsztacie”. Posługując się jego notatkami mógłbym prawdopodobnie zupełnie nieźle tę rzecz podrobić, wiedziałem jednak, że sobie na to nie pozwolę. Gdybym miał kontynuować jego karierę literacką, to pisałbym po swojemu. W każdym razie nie miałem powodu się martwić o to, z czego będę żył: dzięki wojnie i innym okolicznościom fizyka w mojej rzeczywistości wyprzedzała ich fizykę o całe pokolenie. Nawet gdyby doszli do etapu radaru, to i tak byłaby to tajemnica wojskowa. Moja wiedza zapewniała mi pozycję geniusza i mógłbym zrobić majątek, gdybym chciał ją wykorzystać…

Colin uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Widzi pan, jak już przeżyłem pierwszy szok i zacząłem rozumieć, co się stało, nie było powodu do paniki, a skoro spotkałem Otylię — do żalu. Jedyny problem polegał teraz na przystosowaniu się. Stwierdziłem, że bardzo mi w tym pomaga wracanie pamięcią do czasów przedwojennych. Ale szczegóły nastręczały poważne trudności: przyjaciele, których nie poznawałem czy z którymi straciłem kontakt — wszyscy oni mieli nie znaną mi przeszłość. Jedni byli z żonami czy mężami, których znałem (choć nie zawsze z tymi samymi); inni z zupełnie nieoczekiwanymi partnerami. Zdarzały się i zabawne momenty — na przykład spotkanie z grubym wesołkiem w barze hotelu „Hyde Park”. On mnie nie znał, ale ja go sobie świetnie przypominałem. Kiedy go widziałem po raz ostatni, leżał w rowie przy drodze z kulą w głowie. Widziałem na przykład swoją żonę Delię, jak rozbawiona wychodziła z restauracji pod rękę z wysokim mężczyzną wyglądającym na prawnika; było coś niesamowitego w tym, jak na mnie spojrzała: jak na kompletnie obcego faceta. Poczułem się tak, jakbyśmy oboje byli duchami. Swoją drogą byłem zadowolony, że szczęśliwie przeżyła 1951 rok w tej rzeczywistości. Najbardziej niezręcznie czułem się natykając się na ludzi, których powinienem znać — krąg przyjaciół tego drugiego Colina był najwyraźniej dość rozległy i, powiedziałbym, szczególnego rodzaju. Aby jakoś wybrnąć z tego kłopotu, postanowiłem tłumaczyć się załamaniem nerwowym wynikłym z przepracowania.

Jedno nie przyszło mi do głowy: że to przesunięcie, które uważałem za nieodwracalne, mogło się powtórzyć — tym razem w drugą stronę…

Jestem wdzięczny losowi, że do tego nie doszło. Rzuciłoby to cień na trzy najpiękniejsze tygodnie w moim życiu. A chciałem, żeby było tak, jak głosił napis na kopercie zegarka: „C. na zawsze O.”

Próbowałem jej wyjaśnić, co się według mnie musiało stać, ale zupełnie to do niej nie docierało, więc dałem spokój. Myślę, że sama to sobie jakoś wytłumaczyła: mniej więcej w rok po ślubie zacząłem zdradzać objawy przemęczenia, a teraz poczułem się lepiej i stałem się znów człowiekiem, za jakiego mnie brała… Pewnie coś w tym rodzaju… Dla niej żadne teorie na ten temat nie były ważne, dla niej ważne były skutki…

I słusznie, dla mnie też. Cóż bowiem liczyło się poza tym? Jeśli chodzi o mnie — nic. Byłem zakochany. Co mnie obchodziło, w jaki sposób znalazłem tę jedyną nieznaną kobietę, której szukałem całe życie? Byłem szczęśliwy jak nigdy. Cokolwiek się na ten temat powie, są to wyświechtane banały, a jednak określenie „w siódmym niebie” nabrało dla mnie nagle treści. Byłem tak pewny siebie jak człowiek lekko wstawiony. Nie istniały dla mnie rzeczy trudne. Mając ją u boku, gotów byłem wszystkiemu stawić czoło. Myślę, że ona czuła podobnie. Jestem pewien. Wykreśliła z pamięci złe lata. Jej ufność wzrastała z każdym dniem. Gdybym tylko wiedział — ale skąd mogłem wiedzieć? Co mogłem zrobić?

Znów przerwał, wpatrzony w ogień. Milczał tym razem tak długo, że doktor poruszył się na krześle, żeby go przywołać do rzeczywistości.

— I co się stało? — zapytał.

Ale spojrzenie Colina Trafforda w dalszym ciągu było nieprzytomne.

— Co się stało? — powtórzył. — Gdybym to wiedział, może mógłbym… ale nie wiem, a zresztą co można wiedzieć… wszystkim rządzi przypadek… Jednego wieczoru zasnąłem z Otylią u boku, a nazajutrz rano obudziłem się w łóżku szpitalnym, znów tutaj…

W długiej przerwie, jaka znowu nastąpiła, doktor Harshom powoli nabił fajkę, zapalił ją starannie, sprawdził, czy dobrze się pali, zaciągnął się głęboko i usadowiwszy się wygodnie w fotelu z zamierzoną rzeczowością powiedział:

— Szkoda, że pan mi nie wierzy. Gdyby pan wierzył, nigdy by pan nie wszczynał tych poszukiwań. Gdyby pan zdołał uwierzyć, przerwałby je pan już dawno. Ale nie, pan wierzy, że istnieje jakiś system, jakaś rzeczywistość czy raczej dwie rzeczywistości, z początku bardzo do siebie zbliżone, ale stopniowo coraz bardziej się między sobą różniące, i że pan, pańska psychika, czy jak pan to nazwie, powstała w drodze przypadkowego odchylenia.

Nie wdawajmy się jednak teraz w filozoficzne czy metafizyczne rozważania nad tym, co pan nazywa dychotomią — wszystko to ma drugorzędne znaczenie. Powiedzmy, że doceniam wagę tego pańskiego doświadczenia, ale wstrzymam się z jego oceną. Doceniam z powodu kilku czynników, wśród których wcale nie na j pośledniejszą rolę odgrywa, jak już wspomniałem, znikome wprost prawdopodobieństwo przypadkowego połączenia imienia Otylia z nazwiskiem Harshom. Oczywiście mógł pan spotkać się gdzieś z tym nazwiskiem i mogło ono zapaść w pańską podświadomość, ale to też uważam za tak mało prawdopodobne, że wykluczam taką ewentualność.

Zacznijmy więc od tego, że moim zdaniem porobił pan cały szereg zupełnie bezpodstawnych założeń. Przyjął pan na przykład, że skoro jakaś tam Otylia Harshom istnieje na tamtej płaszczyźnie, musi również istnieć i na tej. Nie uważam, żeby znalazło to uzasadnienie w pańskich dotychczasowych wywodach. Przyznaję, że mogła istnieć tutaj, ponieważ w tej gałęzi rodziny, z której ja pochodzę, to imię „występuje, ale prawdopodobieństwo, że nigdy nie istniała, jest znacznie większe. Czyż pan sam nie mówił, że spotykał pan przyjaciół, którzy w różnych okolicznościach byli żonaci z różnymi kobietami? A zatem czy nie jest wysoce prawdopodobne, że okoliczności, które stworzyły Otylię Harshom tam, w ogóle nie zaistniały tutaj? I tak właśnie musiało być.

Niech mi pan wierzy, naprawdę panu współczuję. Rozumiem, co pan musi przeżywać, ale czyż pańska sytuacja nie przypomina beznadziejnej pogoni za ideałem, którego nigdy nie było? Spójrzmy prawdzie w oczy: jeżeli ona istnieje albo kiedykolwiek istniała, powinienem o niej słyszeć, byłby jakiś ślad w archiwum miejskim, a wreszcie pańskie poszukiwania dałyby jakikolwiek pozytywny wynik. Dla pańskiego dobra namawiam pana, drogi chłopcze, żeby dał się pan przekonać. Nie ma pan po prostu szans, wszystko przemawia przeciwko panu.