— Poza moim głębokim przekonaniem — przerwał mu Colin. — Wiem, że jest ono sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, ale je mam.
— Musi się pan starać je w sobie zwalczyć. Czy pan nie widzi, że to wszystko opiera się na samych domniemaniach i że do tej pory ona musiałaby już dawno wyjść za mąż?
— Ale za niewłaściwego człowieka — odparował Colin.
— Nawet i to nie jest logicznym wnioskiem. Jak pan sam mówi, pański duplikat różni się od pana. Tak samo jej duplikat byłby wychowany w zupełnie innych warunkach, a zatem niewykluczone, że podobieństwo byłoby czysto zewnętrzne. Widzi pan chyba, że wszystko to nie wytrzymuje krytyki. — Patrzył przez chwilę na Colina kiwając głową. — Gdzieś w podświadomości żywi pan przekonanie, że nieprawdopodobne przyczyny mogą spowodować prawdopodobne skutki. Niech pan się wreszcie z tego otrząśnie.
Colin uśmiechnął się.
— To, co pan mówi, jest bardzo w duchu fizyki Newtona, doktorze. Nie, czynnik przypadkowy jest zawsze przypadkowy. A więc przypadek istnieje.
— Młody człowieku, jest pan niepoprawny — rzekł doktor. — Życzenie sukcesu w sytuacji tak beznadziejnej byłoby bezprzedmiotowe, ale za samą wytrwałość należy się panu nagroda. Radziłbym panu jednak zaangażować swoją energię w zdobywanie tego, co jest osiągalne.
Doktorowi zgasła fajka, więc zapalił ją ponownie.
— To było — podjął po chwili — zalecenie lekarza. A teraz, jeśli nie jest dla pana zbyt późno, chętnie posłuchałbym czegoś więcej na ten temat. Nie chciałbym stwarzać nawet pozorów, że zgłębiłem naturę pańskiego przeżycia, ale spekulacje wyrosłe na gruncie koncepcji owej domniemanej drugiej płaszczyzny są interesujące. Ciekawość tego, jak sobie poczyna na niej alter ego nasze czy naszych bliźnich, jest zupełnie naturalna. Weźmy na przykład naszego obecnego premiera — czy ten drugi też jest premierem? A taki sir Winston — czy może tam nie jest on sir Winstonem? — jak mógł na miłość boską rozwinąć swoje talenty bez drugiej wojny światowej? I co z biedną Labour Party?… Jedno pytanie pociąga za sobą następne.
Nazajutrz rano po późnym śniadaniu doktor Harshom podając swojemu gościowi w hallu płaszcz, zatrzymał go jeszcze na „słówko”.
— Przez resztę nocy rozmyślałem nad tą sprawą — wyznał szczerze. — Niezależnie od tego, jakie jest właściwe wyjaśnienie tej zagadki, musi pan to wszystko zapisać, każdy szczegół, który pan sobie zdoła przypomnieć. Proszę to zrobić anonimowo, jeśli pan woli, ale niech pan tego broń Boże nie zaniedba. Może to opracowanie nie będzie unikalne, może kiedyś okaże się cennym potwierdzeniem czyichś doświadczeń albo posłuży podtrzymaniu czyjejś teorii. Niech więc pan to wszystko zapisze, ale potem zaraz przestanie się tym interesować i więcej nie zawraca sobie tym głowy… Niech pan zrobi wszystko, żeby zapomnieć o założeniach, które pan porobił — naprawdę nie mają one żadnego uzasadnienia. Ona nie istnieje. Jedyne Otylie Harshom, jakie kiedykolwiek istniały na świecie, dawno już nie żyją. Niech jej wizerunek uleci z pana pamięci. I dziękuję panu bardzo za zaufanie. Jestem ciekawy, ale dyskretny. Jeśli mógłbym panu w jakikolwiek sposób pomóc…
Doktor patrzył za odjeżdżającym samochodem. Colin pomachał mu jeszcze ręką, zanim zniknął za zakrętem. Doktor Harshom pokiwał głową. Zdawał sobie dokładnie sprawę, że było to próżne gadanie, ale uważał za swój obowiązek jeszcze raz przemówić mu do rozsądku. Po chwili odwrócił się na pięcie i ze zmarszczonym czołem wszedł do domu. Czy ta obsesja była wynikiem jakiegoś urojenia, czy czegoś więcej, nie miało właściwie znaczenia — jeśli tak dalej pójdzie, młody człowiek doprowadzi się do kompletnego rozstroju nerwowego.
W ciągu następnych kilku tygodni doktor Harshom nie dowiedział się niczego więcej poza tym, że Colin Trafford nie zastosował się do jego rad, doszły go bowiem słuchy, że zasięgał informacji na temat Otylii Harshom zarówno u Petera Harshoma zamieszkałego w Kornwalii, jak i u Harolda z Durham.
Potem przez parę miesięcy była cisza. Aż przyszła widokówka z Kanady. Na jednej stronie było zdjęcie Parlamentu w Ottawie, a na odwrocie krótki tekst:
„Znalazłem ją. Oczekuję gratulacji. C.T.”
Doktor Harshom przestudiował kartkę, a na koniec uśmiechnął się lekko. Był zadowolony. Spodobał mu się Colin Trafford; szkoda, żeby chłopak się zmarnował przez jakąś beznadziejną mrzonkę. Oczywiście ani przez chwilę nie wierzył w znalezienie Otylii Harshom, ale jeśli któraś rozsądna dziewczyna zdołała go przekonać, że stanowi jakieś tam wcielenie, jak by można powiedzieć, jego ukochanej, to daj jej Boże… i jemu… Może teraz ta obsesja mu bezproblemowo przejdzie. Chętnie przesłałby gratulacje, ale kartka nie zawierała adresu nadawcy.
W kilka tygodni później znów przyszła widokówka z Placem św. Marka w Wenecji. Tekst i tym razem był lakoniczny, ale przynajmniej zawierał adres hotelu.
,Spędzamy miodowy miesiąc. Czy mogę ją przywieźć i panu przedstawić?”
Doktor Harshom zawahał się. Ze względów profesjonalnych był temu przeciwny; czuł, że należy unikać sytuacji, które mogłyby wprawić młodego człowieka w podobny nastrój jak ostatnio. Z drugiej strony odmowa mogłaby mu się wydać tyleż dziwna, co niegrzeczna. W końcu odpisał na widokówce przedstawiającej katedrę w Hereford:
„Proszę bardzo. Kiedy?”
W połowie sierpnia zjawił się Colin Trafford. Był opalony i wyglądał znacznie lepiej. Doktor stwierdził to z zadowoleniem, zdziwiony, że w samochodzie poza Colinem nie ma nikogo.
— Myślałem, że ta wizyta ma na celu przedstawienie mi pańskiej żony — powiedział z pewnym wyrzutem.
— Bo miała… to znaczy ma — zapewnił go Colin. — Ona jest w hotelu. A ja… ja chciałem zamienić z panem przedtem parę słów.
Spojrzenie doktora stało się nieco surowsze, a w zachowaniu można było wyczuć rezerwę.
— Proszę bardzo, wejdźmy do domu. Jeśli jest coś takiego, o czym miałbym przy niej nie wspominać, trzeba mnie było uprzedzić w liście.
— Ach nie, nie o to chodzi. Ona o wszystkim wie. Nie jestem pewien, co ona o tym myśli, w każdym razie wie i bardzo chce pana poznać. Nie, to nie zajmie nam więcej jak dziesięć minut.
Doktor zaprowadził Colina do swojego gabinetu. Gestem wskazał mu fotel, sam zaś usiadł na obrotowym krześle przy biurku.
— No, niech pan pozbędzie się tego ciężaru — zachęcił go.
Colin siedział pochylony, z rękami zwieszonymi między kolanami.
— Przede wszystkim, doktorze, chciałbym panu podziękować. Moja wdzięczność nie ma granic. Gdyby pan mnie tu do siebie nie zaprosił, chyba bym jej nigdy nie znalazł.
Doktor Harshom zmarszczył czoło. Uważał, że nie zasłużył na te podziękowania. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że bez względu na to, kogo znalazł Colin, fakt ten miał dla niego ogromne znaczenie z terapeutycznego punktu widzenia, mimo to zauważył:
— O ile pamiętam, nie zrobiłem nic poza tym, że pana wysłuchałem i udzieliłem panu rady, z której pan nie skorzystał.
— Mnie się też tak wtedy wydawało — odparł Colin. — Czułem się tak, jakby pan pozamykał przede mną wszystkie drzwi. Ale kiedy to przemyślałem, stwierdziłem, że pozostały jedne jedyne, w których zamek nie zaskoczył.