POMPGEN zajmował się właśnie takimi życiowymi problemami.
I oto kiedyś wzywa mnie wydział literatury, prosząc o sprawdzenie, kto jest naszym największym poetą. Sprawa niewątpliwie mało skomplikowana, jednakże delikatna.
Wyjechałem o równe sto lat naprzód, zatrzymałem pojazd i poszedłem wyjaśnić tę kwestię.
Porozmawiałem z potomkami o jednym naszym znakomitym poecie, o drugim, trzecim, i cóż stwierdziłem? Żadnego z nich potomkowie nie czytali. Aż mi się przykro zrobiło.
— Czyżbyście — pytam — towarzysze potomkowie, nie znali ani jednego z naszych poetów?
— Znamy, oczywiście!
— Kogo?
— Bałabaszkina.
— Jakiego znów Bałabaszkina?
Teraz się już potomkowie zdziwili.
— Co to znaczy: jakiego Bałabaszkina? — I tak mnie potraktowali, jakbym zapytał: „Jakiego Puszkina?” — Niemożliwe, byście nie czytali Michaiła Bałabaszkina! To przecież genialny poeta, który żył właśnie w waszych czasach!
— Ach, Michaił Bałabaszkin! A jakże! A jakże! — powiadam i rumienię się, bo nawet nie słyszałem o takim poecie. — Czytałem — mówię — i nawet znam go osobiście!
Wtrąciłem to specjalnie dla zwiększenia wiarygodności swych słów. I na diabła! Potomkowie, dowiedziawszy się, że osobiście znam Bałabaszkina, zaczęli się domagać, abym powiedział coś publicznie o swoim wielkim współczesnym. I to nie byle jak, ale w telewizji, w programie transmitowanym na całą planetę, gdyż cała ludzkość chciałaby wysłuchać opowieści o swoim ulubionym Bałabaszkinie.
Rzadko się zdarza, by się ktoś zbłaźnił przed całą ludzkością na raz. Nie skorzystałem z tej okazji, lecz wykręciwszy się terminowym wezwaniem wsiadłem do chronosondy i sromotnie zwiałem w teraźniejszość, klnąc siebie samego za brak wykształcenia i ciemniactwo.
Wracam do POMPGEN-u, opowiadam szczegółowo, jak było. Prawdę rzekłszy, jakoś mi się lżej zrobiło na duszy, kiedy stwierdziłem, że nasz wydział literatury wie o naszym wybitnym współczesnym nie więcej niż ja.
A ponieważ z powodu panicznej ucieczki nie dowiedziałem się o Bałabaszkinie nic poza tym, że był geniuszem, znaleźć go było dość trudno. Wielki ten poeta nie był członkiem Związku Pisarzy, w czasopismach jego utwory się nie ukazywały, w stowarzyszeniach literackich o nim nie wiedziano. A jednak po długich poszukiwaniach udało się stwierdzić, że w Faustowie żyje początkujący poeta Michaił Bałabaszkin, drukujący swoje wiersze w gazecie „Dzielny Strażak”.
Wtedy POMPGEN przystąpił do stwarzania Bałabaszkinowi warunków.
Zaczęto go drukować w najpoczytniejszych czasopismach, przeniesiono z Faustowa do Moskwy, dano mieszkanie. Nic, tylko pisać!
Ukazała się jego pierwsza książka, druga. I jakkolwiek nikt z POMPGEN-u nie mógł się wygadać, że Bałabaszkin to gwarantowany geniusz, to jednak nasi krytycy w jakiś sposób wszyscy się zorientowali i zaczęli Bałabaszkina wychwalać w każdym artykule.
Pisał on dużo, a publikował jeszcze więcej, wszystkie bowiem jego poezje przedrukowywano po dziesięć razy.
Krótko mówiąc Michaił Bałabaszkin był rzadko spotykanym geniuszem, którego w pełni uznano i oceniono jeszcze za życia. Dla mnie zaś przyjemna była świadomość, że na miarę swych sił również zdecydowałem o jego losie: geniuszy należy jednak cenić!
Niedawno znów odbyłem służbową podróż w przyszłe stulecie i zwykła ciekawość skłoniła mnie do zainteresowania się dalszymi losami mego wielkiego współczesnego.
Wypożyczyłem w bibliotece poświęcone Bałabaszkinowi prace naukowe, zacząłem je czytać — i cóż się okazało? Okazało się, że tamten Michaił Bałabaszkin, którego znają i lubią potomkowie, nie ma nic wspólnego z tym, co u nas zbierał honory. I podczas gdy mój Bałabaszkin święci triumfy w stolicy, prawdziwy genialny Michaił Bałabaszkin, imiennik pseudo-Bałabaszkina, mieszka w Konotopie, z rzadka publikując swoje genialne utwory pod pseudonimem U. Pimezonowa. Pseudonim przybrał dlatego, że podpisywanie się swym prawdziwym nazwiskiem uważał za bezceremonialność wobec żywego, znakomitego Bałabaszkina. Tak się rzecz miała!
Przypomniałem sobie, że istotnie natrafiałem na wiersze U. Pimezonowa, lecz nie zwracałem na nie uwagi.
Potem przewertowałem całą „Powszechną encyklopedię przyszłości”, ale nie znalazłem ani jednego słowa o moim Bałabaszkinie. Zresztą nie — była wzmianka pośrednia: w artykule o ulicach Moskwy wymieniano zaułek Bałabaszkina.
W POMPGEN-ie się oczywiście do swego odkrycia nie przyznałem, bo za taki numer by mnie po główce nie pogłaskali…
Mam wyrzuty sumienia, ale się pocieszam tym, że — jak wykazała przyszłość — prawdziwy Bałabaszkin i tak się wybije. A ten Pseudobałabaszkin, chwilowo pełniący obowiązki wielkiego poety, niech się zabawi w geniusza — ostatecznie to niczego nie zmieni.
Przełożył z rosyjskiego Bolesław Baranowski
Dymitr Bilenkin
CIŚNIENIE ŻYCIA
Dawlenje żizni
Szedł wciąż przed siebie po czerwonej, zimnej równinie już drugą dobę. Ubrany był w widoczny z daleka jaskrawobłękitny kombinezon, nie łudził się już jednak nadzieją, że go odnajdą. To byłby cud, gdyby w jednostajny świat marsjańskiego wiatru wtargnął warkot motoru…
Szedł, oszczędzając siły, miarowym krokiem automatu: sześć kilometrów na godzinę — ani mniej, ani więcej. Myśli także zostały podporządkowane monotonnemu rytmowi. Z przebytej drogi zapadły w pamięć jedynie jakieś urywki. Wszystko inne zlało się w mglistą smugę, a poprzednie życie oddaliło się gdzieś w nieskończoność, zrobiło się małe i nierealne jak krajobraz w odwróconej lornetce…
Nie odczuwał również strachu. Istniał tylko tępy, bezmyślny ruch do przodu, istniało tępe zmęczenie w ciele i tępe odrętwienie myśli. Jedynie lewe ramię coraz bardziej bolało, obarczone butlą tlenową (prawa butla wyczerpała się i już musiał ją wyrzucić). Poza tym wszystko było w porządku — był syty, nie odczuwał pragnienia, ogrzewanie elektryczne pracowało bez zarzutu, buty też nie ocierały ani nie cisnęły. Nie musiał walczyć z umieraniem ciała, pozbawionego dopływu życiodajnej energii, nie musiał pełznąć ostatkiem sił, kierując się raczej instynktem niźli rozumem. Technika nawet teraz uwalniała go od cierpień.
Wciąż machinalnie poprawiał torbę, aby zrównoważyć obciążenie na ramieniu. Za każdym razem, kiedy to czynił, położenie głowy ulegało zmianie i świst wiatru w uszach (a właściwie w hełmofonie) to nasilał się, to znów słabł. Pomimo wiatru powietrze było przeźroczyste, jasno rysował się bliski horyzont; fioletowe niebo, fioletowy grunt. Chwytał mróz — może dlatego wydawało się, że rzadkie gwiazdy w zenicie płonęły surowo i nieulękle.
Jeszcze odczuwał zadowolenie pokonując niewysokie kopce. Podejście nie było strome — nie zwalniał kroku, przy zejściach przyspieszał nawet i cieszył się, że wzgórki pozwalają iść szybciej, chociaż to było jawne okłamywanie się i zdawał sobie z tego sprawę. Lubił w dzieciństwie wyobrażać sobie, że nie idzie, lecz jedzie; że nie jest człowiekiem — jest samochodem i zamiast nóg ma cztery koła. Przyjemnie było dodać sobie samemu gazu, to znaczy iść szybciej, „wykręcać kierownicę”, unikając zderzenia z przechodnim, czy naciskać hamulec… Teraz też wydawało mu się, że jest autem…
Stopniowo wydłużał się rzucony przez niego cień. Im niżej opuszczało się Słońce, tym czerwieńsza stawała się równina. Stoki pagórków płonęły jeszcze, ale za nierównościami zbierał się już mrok. Czaił się jak aksamitne łapy drapieżnika. Wiatr umilkł jakoś niezauważalnie. Wszystko odrętwiało i na Siewiergina — tak się kiedyś nazywał, teraz to jednak nie miało żadnego znaczenia — powiało tą trwogą, która zawsze uprzedza nadejście nocy, kiedy człowiek jest sam jeden bezbronny wśród pustyni…