Na pokonaniu początkowych siedmiu kilometrów minęło mu piętnaście godzin, chociaż pierwszy lepszy chłopak z odznaką turysty na jego miejscu straciłby od biedy sześć, może osiem godzin!
Dalej szedł, wiedząc już, że nie zdąży.
Maleńkie marsjańskie słońce dotknęło już skraju równiny. Siewiergin wstał. Jego wydłużony cień skoczył za horyzont. Trzeba było iść, żeby rytm ruchu uśpił rozigrane emocje.
Nie uszedł nawet kilometra, kiedy równina poszarzała. Jednak wyżej, na niebie wybuchały niewidoczne za dnia pierzaste obłoki, jak gdyby ktoś poruszał nimi, biorąc akordy barwnej muzyki. Złociste, liliowe, czerwone — tony były delikatne, lekkie, wysokie; płynęły w fioletowym krysztale płatkami przejrzystych świateł.
Siewiergin uniósł głowę i szedł tak, uśmiechając się do czegoś, zdumiewając się, że się uśmiecha, i życząc sobie, aby wiecznie było tak, jak jest teraz.
Nie trzeba się sprzeciwiać naturze — teraz to zrozumiał. Nie trzeba od niej wymagać przytulności poduszek kanapy, trzeba brać to, co daje, kochać każdy moment swego istnienia, każdego bowiem gdzieś w dali oczekuje śmierć. Czy warto nienawidzić życia za to, że nie odpowiada w pełni naszym życzeniom? Kamień spada, płynie rzeka, człowiek szuka szczęścia — wszystko dzieje się zgodnie ze swoimi prawami — komu się więc sprzeciwiać?
Siewiergin niezauważalnie dla siebie przekroczył granicę, która oddziela ten ostatni odcinek życia, nie omroczony jeszcze nadchodzącą śmiercią, od ostatniej prostej — kiedy wszystkie chwile są już policzone. Różni ludzie różnie przekraczają tę granicę, wszyscy jednak odkrywają za nią coś dla siebie nowego — coś strasznego, wielkiego, w czym kryje się i smutek, i ukojenie.
Niebo poczerniało, ale ciemność nie trwała długo: wzeszedł Deimos. Grunt z lekka się zasrebrzył i chłód, obejmujący za każdym krokiem kolana, kiedy naciągała się na nich materia kombinezonu, stał się już odczuwalny. Siewiergin włączył elektryczne ogrzewanie.
Równina stała się teraz płaska jak rozesłana serweta, gdzieniegdzie jednak plamiły ją wąskimi krechami tuszu cienie rzucane przez rzadkie pędy safaru — żałosne okazy marsjańskiej trawy. Niespodziewanie zauważył, że stara się na nie nie następować i zadziwiło go, skąd wziął się ten troskliwy odruch.
Potem przypomniał sobie… Kiedyś, w chmurny i wietrzny kwietniowy dzień spacerował po dębowym lesie. Drzewa po zimowemu jeszcze stały koślawe i nagie, ziemię zaścielały kruche, łamliwe liście i chrzęściły pod nogami żołędzie — takie same jak liście — szarobrązowe… Przyjemnie było słyszeć pod nogami ich chrzęst… W tym dźwięku odzywała się moc kroków człowieka, który wierzył w siebie, w ciężar swego zdrowego, silnego ciała. Szedł tak, dopóki wśród sztywnej trawy nie rzuciła mu się w oczy jakaś zielona gwiazdka. Ze dziwieniem nachylił się: to był kiełek żołędzia, już wczepiony w zamarzniętą ziemię. Zauważył, że wokół niego było już wiele takich gwiazdek, były wszędzie, deptał po nich… Czym prędzej, na palcach, opuścił las.
Jak wtedy, Siewiergin zatrzymał się i nachylił nad pędem safaru. Nie wiedzieć dlaczego obejrzenie trawki wydało mu się rzeczą ważniejszą niż cokolwiek innego. Łodyga safaru podobna była do rdzewiejącego drutu, ukośnie wetkniętego w grunt. Była bardziej sprężysta od stalowego drutu — wiedział, że nie dałoby się jej zmiażdżyć tak jak żołędzi. Ale safar tak samo oczekiwał godziny swego przebudzenia, jak żołądź. W tej rozrzedzonej, ubogiej w tlen i ciepło atmosferze także była dlań przygotowana wiosna; nie wegetował — wspaniale żył w środowisku śmiercionośnym dla wszystkiego co ziemskie, jeśli nie było odgrodzone skafandrem lub ścianami szklarni.
Z tym także należało się pogodzić.
Niespodziewanie od łodyżki safaru odbiegł drugi, cienki jak igła cień — wschodził Fobos.
Siewiergin wyprostował się. Otaczała go jaskrawo oświetlona równina. Wąskie, zdwojone cienie zaścielały ją czarnym klinowym pismem. On, osrebrzony księżycami, wznosił się nad ciemnymi hieroglifami jak pomnik.
Mimo wszystko było wokół niego życie. Ileż to razy, wpatrując się w silnie zaczerwienione pole mikroskopu, zachwycał się trwałością tego życia. Często szkiełko przedmiotowe przypominało pole bitwy — tak gęsto pokrywały je martwe bakterie, zabijane trucizną, ultrafioletem, promieniowaniem. Ani przebłysku ruchu — tak jak teraz. Ale było to złudzenie. Jeden organizm na milion, nierzadko jeden na miliard ukazywał się cały — i dawał początek nowej, zmutowanej rasie. To niewidzialne, które odróżniało go od wszystkich, święciło triumf nad okolicznościami i zawojowywało dla życia nową sferę tam, gdzie — wydawałoby się — nie istniał żaden punkt zaczepienia.
Tak było zawsze. Żaden błąd w przyrodzie nie był błędem. Narodziwszy się w wodzie, ziemskie życie zawładnęło lądem, wzbiło się w powietrze, opuściło w głąb górniczych szybów. Kto wie, może w ciągu setek milionów lat i bez udziału człowieka ciśnienie życia wyrzuciłoby nasiona nowych pędów w Kosmos, przeniosło je na nowe planety? Dlaczegóżby nie? Ląd był przecież dla mieszkańców morza także zgubną pustynią. Ale fala za falą, zmuszani okolicznościami szli do szturmu, i na tryliony ginących zawsze przypadały jednostki, które zdołały ocaleć w nowym środowisku.
To był jedyny wypadek, kiedy ich istnienie się opłacało. Albowiem w zwykłych warunkach ci sami, którzy przeżyli, szybciej od innych skazani byli na zgubą. Kiedy stado ptaków wpada w krąg zamieci, śmierć nie wybiera ofiar na ślepo. Sprawdzony przez miliony lat ewolucji, standardowy okaz może przetrzymać tą zamieć właśnie dlatego, że w jego doskonaleniu uczestniczyły tysiące zamieci w przeszłości. Ale biada temu, który nie jest standardowy!
On, Siewiergin, był niestandardowy i dlatego to góry pokonały jego, a nie on góry. Technika pozwoliła ludziom prawie unikać strat podczas podążania ku innym światom. Gdyby zawsze była bez zarzutu, ofiar nie byłoby w ogóle. Niestety — pancerz nie był i nie mógł być absolutny…
Nagle zrozumiał, dlaczego spośród wszystkiego, o czym mógł myśleć w swoich ostatnich godzinach, myślał właśnie o tym. Nieświadomie, bezwiednie szukał pocieszenia. Rozum nie jest w stanie pogodzić się ani z bezmyślnością życia, ani z bezmyślnością śmierci. Tak już jest zbudowany. Jakby to w czymś pomagało.
Otaczała go bezgraniczna cisza. Nie, w tej minucie, kiedy zacznie się dusić, nie wyjmie po prostu pistoletu i nie zastrzeli się. Żywym nie będzie wszystko jedno, jak zginął. Zwłaszcza przyjaciołom — kiedy znaleziono by go z dziurą w sercu. Przykład małoduszności? Nie, to nie to… Po prostu człowiek ma obowiązek walczyć do ostatniego oddechu. Tak jak walczy trawa, jak walczą bakterie. Szansa przetrwania człowieczeństwa zależy od każdego z nas — po prostu…
Teraz szedł i myślał o przyjaciołach, o tych, których kochał, o tym, co zrobił i czego nie zrobił. Wiele spośród tego, co kiedyś wydawało się ważne, straciło teraz jakiekolwiek znaczenie. Sława, władza, sukces — nie, one nie stanowią dla człowieka oparcia, kiedy przychodzi śmierć. Przed nią i po niej żyje człowiek jedynie dobrem, które dał ludziom. Jedynie przyjaźń, wdzięczność i miłość mogą podtrzymać i uspokoić, kiedy nadchodzi czas rachunku sumienia… Szczególnie miłość.
Teraz, gdyby mógł żyć od nowa, żyłby inaczej!
Za późno.
Fobos zaszedł. Zadął wiaterek — już przedjutrzenny. To znaczy, że doczeka jutra. Z jakiejś przyczyny pragnął, żeby to się stało w świetle Słońca.