W tym momencie z regulatora ciśnienia powietrza dobiegło trzykrotne pstryknięcie.
Zmartwiał. Sygnał. Sygnał uprzedzający, że tlen skończy się za dziesięć minut. Koniec.
Drętwiejące nogi same poniosły go w stronę pobielałego od szronu głazu. Niebo na horyzoncie nieco zbladło, ale do wschodu Słońca było jeszcze daleko.
A gdyby tak wyłączyć ogrzewanie i zamarznąć? Mówią, że to bardzo podobne do snu.
I nagle nieprawdopodobnie, po zwierzęcemu zapragnął żyć! Nie zdążył przecież, nie dopracował jeszcze, nie poprawił, nie dokochał! Nie mógł tak po prostu — umrzeć!!!
Zerwał się. Dusiło. Jakby do twarzy ktoś z całej siły przycisnął maskę. Mimo wszystko ruszył. Płuca wzdymały się i opadały — częściej, coraz częściej — paraliżował je ból, gardło zaciskało rzężenie, padał na kolana i mimo to pełznął dalej. I kiedy zanikła świadomość, a ciało zwinęło się w konwulsjach, zerwał hełm i zachłysnął się marsjańskim wiatrem, jak tonący zachłystuje się wodą…
W płucach poczuł chłód, ból ostatnim wybuchem poraził mózg — i wszystko zgasło.
Zgasło, by znów zabłysnąć. Ocknął się, minęły skurcze skręcające płuca i ujrzał przed sobą coś czerwonego, rozkołysanego.
Z nieprawdopodobnym wysiłkiem uniósł głowę. Było już jasno. A on pełznął! Oddychał marsjańskim powietrzem! Jego organizm nie był taki jak wszystkie — przeżył!
Nawet sobie tego nie uświadomił. Czołgał się dalej. Pełznął wściekle, uparcie, nie rozumem się już kierując, a instynktem, do przodu, wciąż do przodu, tam — do ludzi.
Przetłumaczył Krzysztof Malinowski
Dymitr Bilenkin
ZAKAZ
Zapriet
W miarę jak Stiggs ostrożnie rozwijał swoją koncepcję, twarz dziekana coraz bardziej się zachmurzała.
— Lewoskrętne fotony! — przerwał wreszcie Stiggsowi. — Rozumiem, zamierza pan szukać lewoskrętnych fotonów. A nie myślał pan o poszukaniu przy okazji współrzędnych wrót do raju albo zasady perpetuum mobile?! Nie czytał pan książki Gordona?
— Czytałem… — odparł Stiggs, siląc się na spokój. — Ale jego doświadczenie przeprowadzono osiemnaście lat temu, kiedy nie znano jeszcze efektu Borysowa. Teoretycznie istnieje więc nadzieja…
— Teoretycznie! — Dziekan nie ukrywał już rozdrażnienia. — Ale pieniądze na nowe doświadczenie ja muszę dać praktycznie! Dwa miliony!
— Milion… Dwa miliony kosztowało doświadczenie Gordona, a efekt Borysowa pozwala…
— To już słyszałem. Pan, zdaje się, zapomina, kto to jest Gordon. Czyżby pan podejrzewał, że on nie zna efektu Borysowa? Wielkość Gordona nie polega tylko na tym, że stworzył jednolitą teorię pola. Czy pan wie, że on ani razu się nie pomylił w swoich wnioskach i prognozach? Wie pan, że jego doświadczenia z lewoskrętnymi fotonami powtarzali, wypróbowując wszystkie możliwe warianty, najlepsi eksperymentatorzy świata — Fuois, Sherrington, Brodecki? I nic! Lewoskrętne strumienie światła to mit, panie Stiggs, kamień filozoficzny… Fata morgana!!
Dziekan miał już koło sześćdziesiątki. Ostre zmarszczki jednak — to dziwne — odmładzały go raczej, a nie postarzały. Miał na sobie świetnie skrojony garnitur. Wszystko to nie miało dla Stiggsa żadnego znaczenia. Niezależnie od tego, kim był człowiek siedzący naprzeciw w fotelu, i jak się ubierał, najważniejsze było, że to on właśnie rządził tu funduszami, kierował kilkusetosobowym zespołem, a tym samym nie mógł popierać awantur, kosztujących ciężkie pieniądze. I żadne przedsięwzięcie, budzące wątpliwości, nie mogło liczyć na jego przychylność.
Ale Stiggs nie tracił nadziei. Oczywiście wolałby nie mieć do czynienia z dziekanem, ale i wielki Gordon musiał z pewnością swego czasu przełamywać opory takich ludzi. Ciekawe, czy zostałby wielkim, gdyby mu się to wtedy nie powiodło?
— Moim zdaniem, Stiggs, wszystko jest jasne — ostro zakończył dziekan i przysunął do siebie tekturową teczkę z papierami, dając w ten sposób do zrozumienia, że audiencję uważa za zakończoną.
— Ależ nie przejrzał pan nawet opinii Van Meerlego! — wykrzyknął Stiggs.
— Van Meerlego?… Po co? Jutro mogę mieć dziesięć opinii najświetniejszych profesorów i w każdej będzie napisane to samo, co panu teraz powiedziałem! Niech pan ucieka, Stiggs, i zajmie się swoją robotą…
Stiggs wstał czując, jak zaczynają mu się trząść ręce.
— Jeszcze tylko jedno słowo… Dziekan uniósł głowę.
— Proszę… Tylko bez szumnych fraz o wielkości problemu, nieuchronności ryzyka i tym podobnych ozdobników.
— Nie, nie o to chodzi… Co by było, gdybym… Gdyby sam Gordon przyznał, że doświadczenie należy przeprowadzić?
— Gordon?!
Dziekan zdziwiony odchylił się na oparcie fotela i postu-kał o siebie koniuszkami palców. Potem badawczo spojrzał na Stiggsa.
— Zamierza pan przekonać Gordona? Ta-ak… A czy on w ogóle pana przyjmie?
— Przyjmie… — Stiggs miał wrażenie, że stanął na cieniutkim lodzie.
— No cóż, jeśli Gordon… Wtedy zobaczymy…
„Jakie to szczęście, że on jeszcze żyje — myślał Stiggs, podchodząc do ogrodzenia podmiejskiej willi znakomitego fizyka. — Gdyby umarł, przyszłoby mi się spierać nie z nim, lecz z jego autorytetem; a autorytety nie cofają wypowiedzianych słów…”
Dodawał sobie otuchy. Wczoraj, po rozmowie z dziekanem, z dziesięć razy podnosił słuchawkę telefonu i dziesięć razy odkładał ją z powrotem na widełki. Wreszcie zdecydował się i nakręcił numer Gordona. Wbrew wszelkim oczekiwaniom tamten zgodził się od razu. Od razu! Co to znaczy prawdziwy uczony! Schorowany, stary, zamknięty w sobie — a mimo to od razu odpowiada na wołanie o pomoc. Bo tak chyba, właśnie jak wołanie o pomoc, zabrzmieć musiały rozpaczliwe wyjaśnienia telefoniczne, których Gordon w milczeniu wysłuchał i na które po minucie — Stiggs omal wtedy nie umarł — krótko odpowiedział: „Oczekuję pana jutro o dziewiątej”.
Jutro o dziewiątej! On — żywa legenda — oczekuje Stiggsa, szarego, szeregowego naukowca!
Noc spędził w trwodze, obmyślając każde słowo, każdą intonację, miotany to rozpaczą, to przekonaniem, że wszystko dobrze się ułoży.
I oto teraz, u samych drzwi, kiedy wyciągnął już rękę do dzwonka, z przerażeniem zauważył, że w głowie ma zupełną pustkę. Zapomniał wszystko, co chciał powiedzieć, nie był w stanie sklecić sensownie dwóch słów, nie mógł nawet ruszyć się z miejsca!
Uff… Stiggs opuścił rękę. Spokojnie, spokojnie… Ostatecznie któż to taki, Gordon? Geniusz, równy Einsteinowi, ale przecież nie papież, nie Bóg… Człowiek, uczony… Bolą go nerki, lubi hodować róże, jest nieskazitelnie uczciwy i jak mówią, dobry. To wszystko…
Nie zauważył nawet, że naciska ze wszystkich sił dzwonek. Nie pamiętał, jak rozwarła się brama, jak ktoś prowadził go do pokoju coś mu tam po drodze tłumacząc, jak zdjął płaszcz i przestąpił próg…
— Dzień dobry panu. Proszę usiąść…
Gordon na wpół leżał na kanapie. Mimo to Stiggs miał wrażenie, że tamten unosi się nad nim… Wznosi się nad nim jego głowa — wspaniała jak kopuła świątyni, wznoszą ramiona, grzywa siwych włosów płynąca obłokiem na niedosiężnej wysokości… I to spojrzenie, z oddali jakby, dostrzegające najskrytsze tajemnice przyrody i chmurne otchłanie wieczności. On sam, z tym swoim jasnym, wolnym spojrzeniem, należał już do wieczności, do brązu historii…
Gordon poruszył się i poprawił pled, którym przykryte miał kolana.