Nie, niech pan nic nie mówi. Nie wszystko pan jeszcze zrozumiał. Twierdzi się, że Roger Bacon odkrywszy proch zachował swoje odkrycie w sekrecie, przewidując, przeciwko komu może się ono obrócić. Szlachetny to, choć bezsensowny gest. Pół wieku temu fizycy dobrowolnie wprowadzili samokontrolę pragnąc, aby informacja o ich pracach z rozszczepieniem jądra nie dostała się do nazistów. Postąpiwszy tak, oddali całą swą wiedzę Ameryce. Finał był w Hiroszimie. Ale nawet gdyby wtedy zamknęli swoje laboratoria, to i tak znaleźliby się inni, którzy mimo wszystko zrobiliby bombę. I to niekoniecznie z poczucia patriotyzmu — tu w pełni wystarcza czysta dociekliwość. Przemyślawszy lekcje, jakich udzieliła mi historia, postanowiłem postąpić inaczej, gdy odkryłem lewoskrętny foton. Ogłosiłem, że nie istnieje, że jego poszukiwanie jest bezsensowne. Dowodem były rezultaty eksperymentalne — sfałszowane… I mój autorytet. Położyłem go, jak kładzie się kłodę w poprzek ścieżki, na drodze do dalszych badań. Nie, nie łudziłem się! Wiedziałem, że kiedyś pojawi się, taki jak pan, zapaleniec, którego nie przestraszy mój zakaz. Ale dla mnie ważna była gra na zwłokę. Na szczęście doświadczenia zmierzające do wykrycia lewoskrętnych fotonów wymagają pieniędzy… I to dużych… Musiałem odwlec odkrycie za wszelką cenę. Przecież wystarczy pół wieku… nie! mniej nawet — i świat radykalnie się zmieni. Wtedy ludzie będą zaglądać w przyszłość tylko po to, by przewidzieć klęski żywiołowe, leczyć choroby jeszcze przed ich powstaniem. Wierzę w to… Naruszyłem prawa nauki, ale nie sumienia! I nie panu mnie sądzić.
— Nie osądzam… — z trudem, przez ściśnięte gardło przemówił Stiggs. — …Ale co z Fuois, Brodeckim, Sherringtonem?! — wykrzyknął nagle.
Gordon uniósł głowę.
— Świętej pamięci Fuois… Sherrington i Brodecki… to byli moi przyjaciele… — uroczyście powiedział starzec.
I niespodziewanie Stiggs znów poczuł się małym, maleńkim przed tym starcem, którego spojrzenie pełne było dumy i dostojności, którego twarz wyglądała teraz dokładnie tak, jak zapamiętał ją Stiggs z fotografii, oglądanych ongiś na stronicach podręczników…
Przełożył z rosyjskiego Krzysztof Malinowski
Dymitr Bilenkin
CYROGRAF
Adskij modern
Stiepan Porfiriewicz Demin — pięćdziesięcioletni mężczyzna o pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu spojrzeniu i przeplatanych mysią siwizną włosach — był niezgorszą kanalią. Nic więc dziwnego, że pewnego pięknego dnia zgłosił się do niego diabeł.
Urzędnik piekieł ubrany był w świetny garnitur z syntetycznego materiału, białą niemnącą koszulę i srebrzysty krawat. W szponiastych łapach trzymał elegancką teczkę w stylu „attache”, a w pysku dymił mu się amerykański camel.
— Ma pan na koncie dokładnie trzydzieści trzy świństwa — uprzejmie oświadczył Dominowi. — Tym samym nabyliśmy prawa do pańskiej duszy.
— Chwileczkę! — obruszył się Demin, nie zaproponowawszy nawet gościowi, aby usiadł. — O ile mi wiadomo, limit świństw…
— Ma pan całkowitą rację! Ale nie dalej jak miesiąc temu kierownictwo piekieł obcięło limit. Dokładnie dwukrotnie…
— Ależ to bezprawie! Samowola!
— I znów ma pan absolutną rację: bezprawie. Obecnie w wielu miejscach świata bezprawie jest w modzie. Faszystowskie przewroty, gwałcenie konstytucji, junty wojskowe… Nie ma co gadać, piekło stara się dotrzymać kroku postępowi w ogóle, a zbrodniom w szczególności.
— Mogliby przynajmniej uprzedzić.
— Ależ co pan! Przecież to już nie byłaby czystej wody samowola, nie rozumie pan?
Czart dobrotliwie się uśmiechnął i usiadł pomachując ogonem. Demin przygnębiony skinął głową, ale nieoczekiwanie olśniła go nowa myśl.
— Pański dowodzik poproszę…
Diabeł niedbale rzucił na biurko swój dowód.
Demin włożył okulary, znacząco kaszlnął, pomacał okładkę dokumentu i porównał diabelski pysk z wizerunkiem na zdjęciu. Potem przejechał paznokciem po piekielnej pieczęci i z westchnieniem zwrócił dokument diabłowi.
— Teraz chciałbym się zapoznać z zasadami konfiskaty dusz — powiedział, obrzucając diabła ciężkim spojrzeniem.
— Proszę się nie niepokoić, nie są skomplikowane. Po pierwsze…
— Nie trzeba. Powinien pan mieć instrukcję.
Diabeł skrzywił się kwaśno.
— Przeklęta biurokracja! — warknął. — Przecież naukowo udowodniono…
— Nauka nauką, a papierek papierkiem — pouczającym tonem odezwał się Demin. — Dlaczegóż bym miał wierzyć panu na słowo? To nie w moim stylu, a mam nadzieję, że i nie w piekielnym.
Diabeł pokornie pochylił głowę i wydostał z teczki ciężkie tomisko, na którego grzbiecie gorzało ogniste słowo: Instrukcja.
Stiepan Porfiriewicz zagłębił się w studiowanie księgi. Posapując z zadowolenia podnosił od czasu do czasu pytająco brwi, w nabożnym skupieniu poruszał wargami, skrupulatnie analizując tekst. Jego pozbawione zazwyczaj jakiegokolwiek wyrazu oczy błyszczały teraz, jakby skropione życiodajnym balsamem.
Nudzącemu się czartowi sprzykrzyło się to wreszcie i bezceremonialnie rozwaliwszy się w fotelu włączył telewizor. Szedł akurat mecz hokejowy. Gra tak go pochłonęła, że zapalił naraz dwa camele, nastawiwszy uprzednio na maksimum siłę głosu odbiornika.
— Przeszkadza mi pan — zrzędliwie zauważył Demin.
— No i bardzo dobrze — nie odwracając nawet głowy odparł tamten. — Trudności stwarza się po to, aby je pokonywać. Zgadza się pan ze mną?
Demin popatrzył kątem oka na podrygujący z emocji ogon diabła i nic nie odpowiedział. Sam był mistrzem w stwarzaniu wszelkiego rodzaju trudności. Obdarzywszy diabła śmiercionośnym spojrzeniem, znów pogrążył się w lekturze.
— Taaak… — powiedział wreszcie. — Zrobiona z głową, nie powiem. A ja myślałem, że cyrograf trzeba pisać krwią.
— Przestarzała, absolutnie niehigieniczna zasada! — parsknął diabeł. — Proszę, oto blankiet, niech go pan wypełni i kończymy ten interes.
Nawet nie wysilił się, żeby oderwać wzrok od ekranu telewizora, na którym upływały ostatnie minuty meczu; wynik jednak w dalszym ciągu nie był przesądzony. Potrzebny blankiet sam wyskoczył z teczki i legł przed Deminem. Ten ostrożnie wziął go w palce, przyciągnął ku sobie i niewyraźnym, urzędniczym pismem wypełnił rubryki. Gdy tylko postawił datę i podpis, z teczki wyskoczyła wielka okrągła pieczęć i z hukiem ostemplowała dokument.
Zapachniało piekłem.
— Więc co ze inną? Mam się zbierać? — zapytał Demin.
— Cicho!!! — ryknął diabeł, hałaśliwie fetując decydującego gola. Wreszcie, wyłączywszy telewizor, z promieniejącym pyskiem odwrócił się do swojej ofiary.