Toteż normalnie nie zwróciłby uwagi na młodego mężczyznę, który stał na uboczu milczący i z lekka onieśmielony. Nigdy by mu nie przyszło do głowy wszcząć z nim rozmowę. A jednak splot okoliczności spowodował, że podczas ostatniego spotkania zachował się całkowicie wbrew swej naturze. Z rana przy śniadaniu pani Potterley oświadczyła ponuro, że znów śniła jej się Laurel. Tym razem była to Laurel dorosła, tyle że z buzią trzyletniego dziecka. Potterley pozwolił wygadać się żonie. Był czas, że walczył z jej ciągłym zaabsorbowaniem sprawami przeszłości i śmierci. Rozmowy ani sny nie są przecież w mocy przywrócić im Laurel. Ale skoro działa to na Caroline Potterley uspokajająco, czemu zabraniać jej śnić i mówić?
Tego dnia jednak przyszedłszy na uczelnię poczuł, że sam jest poruszony bredzeniem Caroline. Laurel dorosła! Ich jedyne dziecko, zmarłe prawie dwadzieścia lat temu. Zawsze myślał o niej jako o trzyletniej dziewczynce.
Dziś natomiast pomyślał: „Gdyby żyła, miałaby już prawie dwadzieścia trzy lata”.
Zaczął wyobrażać sobie Laurel jako stopniowo dorastającą. Nie bardzo mu się to udawało.
Spróbował raz jeszcze. Laurel robiąca makijaż. Laurel wybierająca się na randkę z chłopakiem. Laurel — podczas ceremonii ślubnej!
A gdy zobaczył młodego mężczyznę trzymającego się trochę z dala od dostojnego grona profesorskiego, przyszła mu nagle do głowy myśl iście w stylu Don Kichota — przecież taki młodzieniec mógłby poślubić Laurel. Co więcej, może ten właśnie młodzieniec…
Laurel mogłaby go poznać tu na uniwersytecie lub też któregoś dnia na kolacji u nich w domu. Mogliby się sobą zainteresować. Laurel z pewnością byłaby ładna, a i młodzieniec nie prezentował się źle. Miał szczupłą stanowczą twarz, smagłą cerę i swobodne ruchy.
Ulotne marzenie prysło, a Potterley wciąż jeszcze stał gapiąc się na młodego mężczyznę, nie jak na kogoś obcego, lecz na ewentualnego zięcia, którym mógłby być, gdyby… Spostrzegł się nagle, że idzie w jego kierunku. Była to nieomal forma autohipnozy.
Wyciągnął rękę.
— Jestem Arnold Potterley z Wydziału Historii. Pan tutaj nowy, prawda?
Młodzieniec wyglądał na nieco zdziwionego. Bawił się szklanką, przekładając jaz ręki do ręki.
— Moje nazwisko Jonas Foster, sir. Jestem nowym wykładowcą fizyki. Zaczynam właśnie od tego semestru.
Potterley kiwnął głową. — Życzę panu miłego pobytu u nas i wielu sukcesów.
Na tym się skończyło. Potterley oprzytomniał wreszcie, poczuł się zakłopotany i odszedł. Spojrzał raz jeszcze przez ramię, ale złudzenie powinowactwa znikło. Rzeczywistość znów stała się bardzo realna, a on był zły, że pozwolił się opętać bredniom żony.
W tydzień później, podczas rozmowy z Aramanem, ponownie nawiedziła go myśl o młodym człowieku. Wykładowca fizyki. Nowy wykładowca. Czyż był wówczas głuchy? Czy też nastąpiło krótkie spięcie pomiędzy jego uszami a mózgiem? Lub może była to automatyczna samokontrola wobec zbliżającej się rozmowy z kierownikiem katedry na Wydziale Chronoskopii?
Rozmowa zawiodła i oto myśl o młodym człowieku, z którym zamienił kilka słów, wstrzymała Potterleya od dalszych nalegań o rozważenie jego prośby. Nieomal pragnął wyjść.
W drodze na uniwersytet, pędząc ekspresem autożyro, prawie marzył o tym, żeby być przesądnym. Mógłby wówczas pocieszać się myślą, że w tym przypadkowym spotkaniu, pozornie bez znaczenia, był palec wszechwiedzącego Losu.
Życie akademickie nie było dla Jonasa Fostera nowością. Długa i niepewna walk o doktorat z każdego zrobiłaby weterana. Przyczyniła się do tego i dodatkowa praca dydaktyczna w charakterze podoktoranckiego stypendysty.
Obecnie był już wykładowcą. Godności profesorskie stały przed nim otworem. Znalazł się w innego rodzaju zależności od profesorów.
Po pierwsze — będą oni zabierać głos w sprawie przyszłych awansów. Po drugie — nie mógł w tak wczesnym stadium gry stwierdzić, który z członków grona profesorskiego ma chody u dziekana lub nawet rektora uniwersytetu, a który ich nie ma. Nie widział siebie w roli uczelnianego polityka i był pewien, że wypadłby w niej bardzo nędznie, po cóż więc nadstawiać tyłka wyłącznie w tym celu, by samemu sobie to udowodnić.
A teraz słuchał człowieka, który mimo zewnętrznego spokoju zdawał się w jakiś nieuchwytny sposób emanować napięcie. Nie kazał mu zamilknąć ani go nie wyrzucił — aż pewnością taki był jego pierwszy impuls.
Pamiętał Potterleya dobrze. Podszedł on do niego na herbatce (która zresztą była piekielnie nudna), powiedział kilka słów patrząc nań szklanym wzrokiem, wreszcie oprzytomniał, wzdrygnąwszy się w widoczny sposób i szybko się oddalił.
Wówczas rozśmieszyło to Jonasa, ale dziś…
Być może Potterley rozmyślnie starał się nawiązać z nim znajomość lub raczej wywrzeć na nim wrażenie swą osobowością nieszkodliwego ekscentryka. Być może sondował jego poglądy w poszukiwaniu jakichś chwiejnych punktów. Raczej powinni byli zrobić to wcześniej, nim go zaangażowali. Niemniej jednak…
Może Potterley mówił poważnie, może naprawdę nie uświadamiał sobie, co czyni. Ale mógł też zdawać sobie z tego sprawę, mógł być po prostu niebezpiecznym łajdakiem.
— No cóż… — mruknął Foster, aby zyskać na czasie, i wyciągnął paczkę papierosów, zamierzając poczęstować Potterleya.
Historyk zareagował gwałtownie.
— Bardzo proszę, doktorze Foster. Żadnych papierosów.
— Przepraszam — odparł Foster zaskoczony.
— To ja bardzo przepraszam. Nie mogę znieść dymu. Idiosynkrazja. Przykro mi.
Był blady jak płótno. Foster schował papierosy, ale czując głód nikotyny wybrał najprostsze wyjście.
— Czuję się pochlebiony, że zwrócił się pan do mnie o radę i w ogóle w tych sprawach, doktorze Potterley, ale nie jestem specjalistą w dziedzinie neutriniki. Nie mogę więc służyć panu pomocą w sensie zawodowym. Nawet wyrażając opinię nie byłbym w porządku i, szczerze mówiąc, wolałbym, aby nie wdawał się pan w szczegóły.
Twarz historyka zesztywniała.
— Co pan rozumie przez to, że nie jest pan specjalistą w dziedzinie neutriniki? Na razie jest pan niczym. Nie otrzymał pan jeszcze żadnych funduszów badawczych, prawda?
— To jest mój pierwszy semestr.
— Wiem. Mam wrażenie, że nie zwracał się pan jeszcze o żadną dotację.
Foster uśmiechnął się z lekka. W ciągu trzech miesięcy pobytu na uczelni nie udało mu się przyoblec wstępnej prośby o dotację w kształt na tyle zadowalający, by mogła przejść przez zawodowego skryptora prac naukowych, nie mówiąc już o Komisji d/s Badań.
(Na szczęście kierownik katedry, w której pracował, odniósł się do tego z całkowitym zrozumieniem. „Nie spiesz się, Foster — powiedział. — Uporządkuj swoje myśli. Upewnij się, że znasz już swoją drogę i wiesz, dokąd prowadzi, a gdy otrzymasz fundusze, twoja specjalizacja zostanie tym samym formalnie uznana i na dobre czy na złe zwiążesz się z nią do końca twej kariery”. Rada była dość banalna, ale banalność często posiada cechy prawdy i Foster to uznał).
— Z wykształcenia i zamiłowania, doktorze Potterley — powiedział — zajmuję się hyperoptyką, a moim przedmiotem pobocznym jest grawityka. Wprawdzie nie jest to jeszcze moja oficjalna specjalizacja, ale na pewno będzie. Nie wyobrażam sobie nic innego. A co do neutriniki — nigdy nie studiowałem tego przedmiotu.
— Dlaczego? — natychmiast spytał Potterley.
Foster spojrzał na niego. Taka nietaktowna ciekawość dotycząca czyichś spraw zawodowych bywa zawsze irytująca. Odpowiedział nieco mniej uprzejmie: